Katarzyna Błażejewska-Stuhr o sytuacji na granicy: Jak słyszę te historie, to nie mogę spać
Katarzyna Błażejewska-Stuhr w weekend razem z mężem pojechała na polską granicę, żeby pomóc uchodźcom. Zostali pełnomocnikami czterech Syryjczyków, którzy przebywają w lesie. Jak podkreśla w rozmowie z WP Kobieta, to co widziała na miejscu i historie, które opowiedzieli jej aktywiści, nie dają spać w nocy. - To są sytuacje strasznego okrucieństwa – mówi.
Aleksandra Sokołowska, WP Kobieta: Sama jest pani matką. Co pani czuje, słysząc historie kobiet i dzieci, które przebywają na granicy?
Katarzyna Błażejewska-Stuhr, psychodietetyczka: To są uczucia, które są nie do zniesienia. Każdy człowiek, szczególnie kobieta, która ma empatię, nie wyobraża sobie sytuacji, gdy jest oddzielona od swoich dzieci.
Aktywiści opowiadali mi historię kobiety, której syn mieszka na stałe w Austrii (12 lat temu uciekł z Syrii, gdy dostał powołanie do wojska). Próbował teraz sprowadzić do siebie rodziców - zostali oni znalezieni w lesie po 23 dniach push-back-ów (odsyłanie migrantów za polską granicę przez Straż Graniczną - przypis red.). Ojca zawrócono, matkę z przegryzioną przez psy nogą zabrano do szpitala. Kontakt urywa się, kiedy uchodźcy wychodzą ze szpitala. To ta kobieta wysyłała do swojego syna z Austrii filmiki z obozów dla uchodźców. Dzieci wymiotują krwią, jedno z nich zmarło. Oto co się dzieje w tych obozach.
W sobotę, gdy pojechaliśmy do Hajnówki, mój mąż poszedł do szpitala, żeby pomóc młodej Kurdyjce z rocznym dzieckiem. 21-latka była tam na oddziale z chorą na zapalenie płuc roczną córeczką. W nocy Straż Graniczna zgarnęła ich całą rodzinę: męża, ojca i dzieci zawróciła. Ta kobieta trafiła do szpitala z dzieckiem, bo powiedziała, że jest chore. Teraz, przebywając na oddziale, nie ma pojęcia, gdzie jest jej mąż i reszta dzieci. Nawet nie wie, czy żyją. Dla mnie są to emocje nie do opisania. Jak słyszę te historie, to nie mogę spać. A niestety jest ich więcej. Uchodźcom niszczone są telefony komórkowe, więc te rodziny nie mają ze sobą później kontaktu. Ta kobieta nie wie, czy jeszcze zobaczy męża i resztę dzieci. To są sytuacje strasznego okrucieństwa.
Jak państwo pomogli tej kobiecie?
Zanieśliśmy podstawowe rzeczy: środki higieniczne, ubrania na zmianę, ciepłe buty, ogrzewacze. To wszystko na wypadek, gdyby Straż Graniczna po wypisie ze szpitala znowu wywiozła ją do lasu. A takie sytuacje się niestety zdarzają. Daliśmy jej też nowy telefon komórkowy. W szpitalu spotkaliśmy wolontariuszkę, która dla innej uchodźczyni niosła podobne wyposażenie. Nawet kobiety w ciąży, po wizycie w szpitalu, są ponownie wywożone do lasu.
Zdarzają się porody w lesie, w tak trudnych warunkach?
Syryjczycy, którym my pomagaliśmy, mówili, że kobieta, która przebywała z nimi w większej grupie, poroniła. Straszne historie słyszymy też od Polaków, mieszkańców Podlasia. Opowiadali, że w nocy odbierali porody martwych dzieci. W kontekście sobotnich protestów w całej Polsce i solidaryzowania się z kobietami to okrutne zestawienie.
Bała się pani jechać do Hajnówki?
Przed wyjazdem bardzo się bałam. Myślałam, że to, co zobaczymy, będzie jeszcze gorsze od tego, co się słyszy i ogląda w mediach. Muszę powiedzieć, że było nieco inaczej. Spotkałam się z potwornymi, nieludzkimi historiami. Analogicznymi do historii, o których uczyliśmy się z okresu II wojny światowej. Jeden do jednego. Podczas pobytu w Hajnówce poznaliśmy jednak wielu fantastycznych ludzi, mieszkańców tych terenów. Ich działalność jest niesamowita. Rzucają pracę, całe dnie i noce chodzą po lesie, zostawiają jedzenie i ciepłe okrycia dla uchodźców. Jest to tragiczne, ale też budujące.
Najgorsza może okazać się bezradność.
Tak, bezradność towarzyszyła mi po powrocie. Nasza rozmowa z Syryjczykami była bardzo trudna. Od wielu lat żyją w nieustannym strachu, w kraju targanym wojną. Nie mają wyboru: jeśli nie chcą uczestniczyć w wojnie i zabijać, muszą uciekać. Dzięki tym lotom, które pojawiły się na Białoruś, mieli szansę uciec, ale zostawili swoje rodziny. Niektórzy są z nimi w kontakcie, niektórzy go stracili. Przyjechali tu, żeby znaleźć bezpieczne miejsce, do którego te rodziny ściągną. Jeden z Syryjczyków wyjechał nagle, skorzystał z pierwszej okazji, która się nadarzyła. Zostawił żonę w ciąży, ona w międzyczasie urodziła. Nawet nie widział swojego dziecka. I nie wiadomo czy je kiedykolwiek zobaczy.
Wyobraźmy sobie, jakie to trudne. Sam był w ciężkim stanie, otarł się o śmierć z wyziębienia. Niewiele brakowało i by nie przeżył. Trafił do szpitala, ale kiedy jego stan się poprawił, Straż Graniczna znów wywiozła go do lasu. Białorusini pod groźbą użycia broni, zmusili tych czterech Syryjczyków do wejścia do rzeki i przedostania się na Litwę. Oni są w potrzasku, nawet nie mają możliwości powrotu do kraju. Straż Graniczna zabiera uchodźcom paszporty, bez nich nie mogą się starać o azyl. Po prostu zginą.
Co państwo mogą teraz dla nich zrobić?
Ja już byłam pełnomocnikiem w sprawach azylowych, więc wiem, jak to wygląda. Powinnam mieć możliwość kontaktu z mocodawcą. A jej nie mam, kontakt jest urwany. Zostali przewiezieni do strefy przygranicznej w Białowieży. Od niedzieli dzwonię tam i piszę, ale nikt nie chce mi powiedzieć, gdzie są, co się dzieje. Nie mają czasu udzielić mi informacji. Mam się nie interesować. Czy są na terenie Polski, czy Unii Europejskiej? Nie mam pojęcia.
Czytaj też: Medycy błagają o zgodę na wjazd do strefy przygranicznej. "Pomoc jest tam krytycznie niezbędna"
Napisała Pani w swojej relacji na Instagramie, że największymi bohaterami są mieszkańcy pobliskich terenów. Stali się bohaterami z dnia na dzień.
Mieszkańcy, z którymi rozmawiałam, w każdej wolnej chwili pomagają. Część z nich bierze zwolnienia z pracy, żeby mieć na to czas. Niektóre mieszkanki tych terenów boją się iść do lasu, ale kiedy widzą Straż Graniczną z uchodźcami w ciężarówce, pytają, czy mogą chociaż podać coś do picia i jedzenia. Prawo nie zabrania takiej pomocy, ale czasami strażnicy się nawet na to nie godzą. Często jest tak, że strażnicy są sąsiadami osób, które niosą pomoc. Znają się od lat i mają dobre relacje. Ale to ich praca. Po pandemii ten i tak biedny rejon częściowo turystyczny ma coraz mniej możliwości zarobkowych. Te dramaty zostaną na tych terenach na lata.
Płk Marek Pietrzak, rzecznik prasowy Dowództwa Wojsk Obrony Terytorialnej stwierdził, że obecność kobiet i dzieci w grupach migrantów to "gra na emocje".
Ja nie daję sobie prawa do oceniania, czyje życie więcej znaczy. Czy lepiej uratować kobietę, czy mężczyznę. Życie każdego człowieka jest bezcenne. Rozumiem, że niektórzy się boją migrantów. Ale uważam, że żaden z nich nie zasługuje na śmierć. Trzeba jak najszybciej rozpoczynać procedury azylowe dla uchodźców i stwierdzać czy oni powinni być deportowani, czy umieszczeni w ośrodkach dla uchodźców.
Półtora roku temu pomogli państwo Madinie z Czeczenii. Dzięki wam dostała azyl w Polsce.
Mieszkaliśmy razem przez 10 miesięcy i pewnie trwałoby to dłużej, gdyby nie względy socjalne. Mieszkając u nas, nie spełniała pewnych kryteriów, mamy spory dom i metry kwadratowe na osoby się nie zgadzały. Musiała się od nas wyprowadzić do mniejszego mieszkania, żeby móc starać się o opiekę socjalną.
Można powiedzieć, że Madina stała się aktywistką. Działa jako wolontariuszka: jeździ po Polsce i opowiada, dlaczego jest migrantką, jak to jest być uchodźcą. Jak zostawiła wszystko i wyjechała w nieznane. Madina do dziś gotuje zupy dla potrzebujących, ale nie chce za to pieniędzy. Mówi, ze kiedyś ktoś pomógł jej, teraz ona pomaga innym. Dalej się regularnie spotykamy. Dwa tygodnie temu mój mąż był z jej rodziną w urzędzie do spraw cudzoziemców i pomagał wypełnić wniosek o przedłużenie prawa do pobytu w Polsce. Madina i jej dzieci są w pełni zasymilowani, mają polskich znajomych, życie towarzyskie, dzieci chodzą do szkoły. Po prostu żyją w naszym kraju.
Jak wyglądało wasze wspólne mieszkanie?
Mieszkamy w wąskim segmencie. Trzypiętrowym. Najniższy poziom należał do Madiny i jej dzieci, na środku wspólny salon i kuchnia, na górze nasza sypialnia i pokój chłopców. Największe różnice to były różnice kulinarne. Dzieci Madiny jedzą dużo mięsa i słodyczy, a my nie jemy. Przy wspólnym stole jedliśmy po prostu co innego. Jej pobyt przypadł na okres edukacji zdalnej. Dzieci wspólnie siedziały w domu i uczyły się, uczestniczyły w lekcjach. Spędzaliśmy też czas wolny razem. Funkcjonowaliśmy razem jako współlokatorzy. Obyło się bez problemów. Madina nie mogła się modlić w obecności psów, a my mamy dwa psy, więc trochę wpłynęliśmy na jej życie religijne. Różnice między nami pokazywał ramadan. Oni jedli w nocy, my w dzień.
Jak możemy teraz pomóc uchodźcom?
Ten konflikt eskalował, sytuacja na granicy od poniedziałku jest bardzo napięta. Łukaszenka gra tym, że chce pokazać, że robi nam problem. Ja bym pokazała, że z przyjemnością pomogę ludziom w potrzebie. Zachęcam do obserwowania Fundacji Ocalenie i Grupy Granica. Możemy organizować zbiórki i róbmy to, ale proszę, żeby to nie było czyszczenie szafy i oddawanie niepotrzebnych rzeczy. Trzeba konkretne realizować potrzeby uchodźców i dostarczać to, co się im przyda.
Niezmiernie martwię się też o osoby mieszkające przy granicy. Dla nich to będzie trauma na wiele lat. Zaprosiłam kilku mieszkańców Podlasia do siebie, żeby mieli jakąś odskocznię od swojej codzienności. Oni teraz często boją się wyjść z domu, spojrzeć za okno. Boją się, że natkną się na czyjeś zwłoki. Dawajmy im znać, że robią dobrze i że jesteśmy im za to wdzięczni. Takie wsparcie też na pewno im się przyda.
Zapraszamy na grupę FB - #Wszechmocne. To tu będziemy informować na bieżąco o terminach webinarów, wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was! Chętnie poznamy wasze historie, podzielcie się nimi z nami i wyślijcie na adres: wszechmocna_to_ja@grupawp.pl.