Małgorzata Ziętkiewicz: Powiem coś, czym narażę się "wszystkim świętym"
- Kobiety naprawdę są zdolniejsze, jeśli chodzi o dziennikarstwo telewizyjne. (...) Proszę zobaczyć dziennikarki, które są na wojnie. Wychowują dzieci, mają mężów, którzy zostają z tymi dziećmi w domach. To jest niezwykła prawda o telewizji. Dziennikarstwo telewizyjne należy do kobiet - mówi Wirtualnej Polsce Małgorzata Ziętkiewicz, która zwyciężyła w plebiscycie #Wszechmocne w dziennikarstwie.
17.10.2024 | aktual.: 26.10.2024 09:39
Zuzanna Sierzputowska, dziennikarka Wirtualnej Polski: Czuje się pani wszechmocna?
Małgorzata Ziętkiewicz, dziennikarka Telewizji Polsat: Nie, wręcz przeciwnie. Jedna decyzja mojego szefa może sprawić, że nie zrobię tematu, który mnie interesuje.
W pracy obraca się pani w bardziej męskim środowisku?
Nie mogę tak powiedzieć. Telewizja potrzebuje kobiet. Widz potrzebuje kobiet. W telewizji nie ma podziału tematycznego. Kobiety nie są wyłącznie od kultury, problemów dzieci. Powiedziałabym, że wręcz przeciwnie - moje koleżanki zajmowały się ekonomią, polityką.
Powiem coś, co wynika z moich obserwacji i narażę się tym "wszystkim świętym" - kobiety naprawdę są zdolniejsze, jeśli chodzi o dziennikarstwo telewizyjne. Proszę sobie przypomnieć powódź z 1997 roku. Jest mi bliska, ponieważ ją relacjonowałam, ale pomijając mnie, to właśnie kobiety, Maryśka Wiernikowska, Magda Mołek, pokazywały tamte wydarzenia. Proszę zobaczyć dziennikarki, które są na wojnie. Wychowują dzieci, mają mężów, którzy zostają z tymi dziećmi w domach. To jest niezwykła prawda o telewizji. Dziennikarstwo telewizyjne należy do kobiet.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Wydaję mi się, że kobiety mają więcej wrażliwości, która przy tych trudnych tematach jest bardzo ważna.
Tak, ale mają też coś, co w telewizji jest potrzebne: dobre głosy, urodę.
Telewizja jest kobietą?
Tak, tylko proszę zobaczyć, kto rządzi tymi kobietami. I nie dotyczy to jedynie telewizji, ale też filharmonii, teatrów, muzeów, radia. Mówię o środowiskach, które znam.
Zawód dziennikarza telewizyjnego nie jest prosty. To praca "na gorąco".
Siła dziennikarza telewizyjnego może polegać na jego głosie, ale tak naprawdę istota tkwi w obrazie. Mam swoją ukochaną operatorkę, Aśkę Stroińską, z którą zrobiłam też jedne z najpiękniejszych reportaży. Chociażby jeszcze wtedy, jak żył Igor Mitoraj. Pojechałyśmy do jego pracowni w Pietrasanta (koło Carrary Toskania). Jak Aśka wchodziła na dźwigi i filmowała pięcio-, sześciometrowe rzeźby Mitoraja… Było to dla mnie powalające. Potem znalazłyśmy się w Les Combes w Dolinie Aosty, gdzie wypoczywał pod Mont Blanc Jan Paweł II. Asia już nie miała siły dźwigać kamery, nie miała siły robić zdjęć takich, jakie ja chciałam. Powiedziałam wtedy: "Daj mi tę kamerę, to ja będę robić te zdjęcia, jak ty już nie możesz". Facet dalej by mógł, bo ma więcej siły, ale z kolei nie miałby jej talentu.
Pamiętajmy też, że telewizyjne dziennikarstwo to jest praca w zespole. Wiem, który operator zrobi dobre zdjęcia, a inżynier światła ustawi oświetlenie. Jakby pani porozmawiała z moimi kolegami, to oni naprawdę nie pracują ze mną tylko dla pieniędzy i to jest dla mnie największa wartość. Operator Piotr Zdunek powiedział w przygotowanym materiale, wyświetlonym przy Miodowej, kiedy odbierałam nagrodę "Ślad": "Małgosia nigdy nie spojrzała mi w obiektyw i nie sprawdziła, czy ja dobrze ustawiam kadr". Rzeczywiście, taki mam poziom zaufania do moich kolegów, którzy filmują.
Trzeba ustawić kamerę, światło, przygotować mikrofony. Nawet kiedy szykuję się do "Wydarzeń" to nie jest takie "rach-ciach i już", jak w Sejmie, gdzie łapie się polityków i nagrywa telefonem. To wszystko zabiera czas. Ja zawsze mówię, że "ci z radia mają łatwiej". Ale żadne radio nigdy nie zastąpi obrazów telewizji. Mój ostatni felieton z wystawy Chełmońskiego, to tylko kamera. Ludzkie oko nawet nie widzi tych obrazów w ten sam sposób, jak ukazuje je sprzęt. Kamera po polsku też ma rodzaj żeński. Nie ma przypadków.
Nie traci czasem pani głowy przy takim tempie pracy?
Trzeba je lubić, ale ja sama nie zawsze mam takie szczęście, że mogę pokazać wystawę Chełmońskiego albo, korzystając z przepięknych zdjęć satelitarnych, zrobić materiał o huraganie na Florydzie. To tak nie działa. Czasami o 15:00 dowiaduję się, że do "Wydarzeń" o 18:50 muszę zrobić temat, którym jest tragedia na Mazurach, jak sześcioletnie dziecko wypada za burtę łodzi motorowej. Za dzieckiem skacze ojciec, tonie. Za ojcem skacze matka, tonie. Dziecko dryfuje przez trzy godziny po Bełdanach. Na szczęście jest w kamizelce. Odnajdują to dziecko. Trzy dni trwają natomiast poszukiwania martwych rodziców. Znajdują ich kilka kilometrów od miejsca zdarzenia. Nie chcę robić takich tematów, ale muszę. To jest takie dziennikarstwo, od którego nie można w newsach odejść.
Ta historia jest przerażająca.
Tak naprawdę nie powinno się robić takich materiałów, ale myślę sobie wtedy, że jeżeli opowiem wówczas o tym, że pod żadnym pozorem nie wolno skakać do wody, jeśli nie ma się na sobie kamizelki, że dziecko, jeżeli jest na jachcie, powinno być przyczepione szelkami, to tylko wtedy taki materiał ma sens. Bo opisać samą akcję, pokazać kamizelkę ratunkową, która płynie sobie tam po tafii jeziora - to jest dobre, prawda? Dobre w obrazku, okropne jest to, co mówię w tej chwili, ale tak jest. Natomiast sens tego tematu, tego felietonu, który ukaże się w "Wydarzeniach", będzie tylko wtedy, gdy powiem: "Ludzie, puknijcie się w głowy, zanim zabierzecie dziecko na jacht. Przeczytajcie wszystko, co możecie, żeby to dziecko nigdy nie znalazło się w wodzie i nigdy nie skaczcie z jachtu na główkę do jeziora".
Jak pani radzi sobie z emocjami przy tworzeniu takich materiałów?
Odpowiadając, opowiem o swojej przygodzie z kwietnia, kiedy byłam pod Strefą Gazy. W czasie obecnej wojny pojechaliśmy robić reportaż o przygotowaniach w Ziemi Świętej do Wielkanocy.
Jesteśmy kilkanaście kilometrów od Strefy Gazy, gdzie polskie Elżbietanki prowadzą klasztor. Nie było łatwo dostać się na miejsce, a znajdowały się tam dzieci, nie tylko chrześcijan żyjących w Palestynie, lecz także dzieci arabskie, które nie miały już rodziców. Tam były dzieci, które wyglądały jak wychudzone dzieci z Auschwitz, takie, które powinny ważyć 30 kg, a ważyły 15. I ja to widziałam, widziałam, jak te siostry im pomagają. A pojechałam do klasztoru tylko dlatego, żeby mi opowiedziały o tym, jak wygląda Wielkanoc w Jerozolimie. Matko Boska, w nosie miałam temat o Wielkiej Nocy w Jerozolimie. Oczywiście zrobiłam materiał o pomocy. O tym, co trzeba zrobić, jak pomóc. W Gazie nie było już wtedy szpitala.
Z tym wszystkim nie można sobie poradzić. Pracuje się wówczas na automacie. Wiem, że muszę zadać pięć podstawowych pytań. Ta słynna piątka, co, gdzie, kiedy, jak, dlaczego. Operator musi to nagrać. No i potem pada pytanie: "Jak to wysłać? Tutaj nie ma internetu". Idziemy wówczas do najdroższego hotelu w Jerozolimie, gdzie zawsze jest połączenie. Zostawiamy 20 dolarów i temat idzie w świat. I w tym momencie, kiedy wiem, że materiał poszedł, moja redakcja go dostała, oddycham, siadam gdzieś na ławce. I wtedy zaczynam myśleć, co widziałam.
Kiedy wracam do domu, kładę się na łóżku i muszę to wszystko jakoś odespać. A co się dzieje następnego dnia? Idę na montaż, aby zmontować materiał i jeszcze raz na to wszystko patrzę. A więc ratuje mnie robota, robota i jeszcze raz robota. Ale potem, po zakończeniu pracy, wsiadam w samolot, lecę na Rodos, biorę swoją deskę windsurfingową, cieszę się z wiatru i pływam, ile się da.
Zobacz także
Chciałabym jeszcze przytoczyć kilka słów, które wypowiedziała pani w 2023 roku podczas odbierania dziennikarskiej nagrody "Ślad" im. bp. Jana Chrapka: "W porównaniu z szanownymi kolegami, znakomitymi dziennikarzami, którzy byli nominowani i w porównaniu z dorobkiem dr. Andrzeja Grajewskiego - nie zrobiłam nic takiego".
Myślę, że "coś takiego" to robi kardiochirurg, który ratuje ludzkie życie. "Coś takiego" robi noblista, który miejmy nadzieję, wynajdzie coś, co sprawi, że ludzie chorujący na raka będą mniej cierpieli. Albo strażak, który wchodzi na ostatnie piętro budynku, aby kogoś uratować. Natomiast newsy czy dokumenty są w tej chwili, w której są. Potem już ich nie ma. Na drugi dzień już jest następny serwis. Już dzieje się coś innego. Ten pociąg przejeżdża. Dlatego uważam, że nie robię nic takiego. Wkurzają mnie natomiast ci wszyscy dziennikarze, kreujący się na mędrców, mówiący ludziom, co i jak mają myśleć, którzy przeprowadzają wywiady z pozycji "ja jestem najmądrzejszy/najmądrzejsza, a pan to tutaj niech odpowiada na moje pytania". To nie jest dziennikarstwo. Moim zadaniem jest coś zrelacjonować, pokazać, odpowiedzieć ludziom na wspomniane pięć pytań. Tylko tyle.
Tylko tyle albo aż tyle dla osoby, która ogląda przygotowane przez panią materiały i może poczuje potrzebę, aby głębiej zastanowić się nad zaprezentowanym tematem.
To jest marzenie, marzenie, żeby tak było.
Zuzanna Sierzputowska, dziennikarka Wirtualnej Polski