Blisko ludziMatka Boska z familoków

Matka Boska z familoków

Na katowickich Szopienicach doktor Jolanta Wadowska-Król wraz z pielęgniarką Wiesławą Wilczek uratowały zdrowie, może nawet życie, wielu dzieciom. Przebadały pięć tysięcy tych, którym groziło zatrucie ołowiem.

Matka Boska z familoków
Źródło zdjęć: © PAP/Andrzej Grygiel
Aneta Wawrzyńczak

01.04.2015 | aktual.: 06.06.2018 14:52

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

- 40 lat było spokoju! A teraz?! - doktor Jolanta Wadowska-Król irytuje się, ale tak lekko, z uśmiechem. - Od tego filmu zaczęło się na nowo. I jeszcze ten tytuł ("Matka Boska Szopienicka" - przyp. red.), co mnie przecież tak nazywali moi najwięksi wrogowie, drwili ze mnie!

Ten film to krótkometrażówka autorstwa Małgorzaty Król (wnuczki pani Jolanty) i Karoliny Skibińskiej, którym w 2013 roku zdobyły pierwszą nagrodę w konkursie "Szukamy Bohaterów" Stowarzyszenia Projekt Śląsk. Tytuł to "Matka Boska Szopienicka", bo właśnie na katowickich Szopienicach doktor Wadowska-Król wraz z pielęgniarką Wiesławą Wilczek uratowały zdrowie, może nawet życie, wielu dzieciom. Przebadały pięć tysięcy tych, którym groziło zatrucie ołowiem.

- Takiej lekarki nie ma na świecie, nie było i nie będzie - mówi w przychodni przy ul. Wiosny Ludów pani Kwicińska, której syna i córkę w dzieciństwie leczyła doktor Wadowska-Król. Pan Kwiciński potakuje głową, gdy jego żona dodaje: Ona była zbawicielem!

Sama pani Jolanta wcześniej, przez telefon, chwilę się waha, nieszczególnie jej ten wywiad pasuje. Mówi, że nie rozumie, skąd to nagłe zainteresowanie, przecież tylko robiła swoje, czyli leczyła dzieci. Zastanawia się, po co grzebać w pamięci, sięgać nią 40 lat wstecz do głębokiej komuny i małej katowickiej przychodni.
- Przecież to są takie stare dzieje - wzdycha nad imbrykiem z herbatą, gdy spotykamy się w jej domu.

Pomaganie dawało radość

Niekłamanie skromna - to pierwsze, co przychodzi na myśl, gdy się poznaje doktor Wadowską-Król. A także - nieskora do nadmiernego patosu, co objawia się na przykład wtedy, gdy mówi o początkach swojej drogi życiowej.
Pani Kwicińska powie o niej: Doktórka z powołania, a sama pani Jolanta się na to słowo odruchowo lekko wzdrygnie.
- Powołanie? Czy ja wiem, może raczej zamiłowanie do medycyny. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym pracować w innym zawodzie. Może więc i tak, niech będzie to powołanie - zastanawia się głośno.

W jej przypadku obeszło się bez operacji na otwartych maskotkach i bandażowania głów lalkom. Po prostu jako dziecko dużo chorowała, nawdychała się szpitali, napatrzyła na ściany przychodni, oswoiła z białymi kitlami. Ani się obejrzała, zaczęła marzyć o własnym. W czasie studiów na Śląskiej Akademii Medycznej (obecnie Śląski Uniwersytet Medyczny) terminowała po trzy miesiące na kolejnych oddziałach: interna, chirurgia, ginekologia, wreszcie pediatria.
- Jak trafiłam na oddział dziecięcy, to już wiedziałam, że tam zostanę. Te dzieci były takie bezbronne, zwłaszcza ciężko chorujące. Pomoc niosła wielką radość i satysfakcję - wspomina.

W 1966 roku wróciła z mężem Zbigniewem (też lekarzem, specjalistą-nefrologiem)
do Katowic, zatrudniła się w szpitalu w Będzinie i przychodni dziecięcej w Dąbrówce Małej. Spokojnie pracowała aż do lata 1974 roku, kiedy podjęła decyzję, od której - co się dopiero miało okazać - nie było już odwrotu.
Małego pacjenta z powracającą niedokrwistością odesłała do kliniki dziecięcej w Zabrzu, kierowanej przez profesor Bożenę Hager-Małecką. Nie spodziewała się, że za kilka tygodni, 4 września 1974 roku, nawiedzi ją sama pani profesor, stwierdzi, że dzieci na Szopienicach chorują, wypowie słowo-klucz, które niebawem wiele drzwi otworzy, a wiele zamknie: ołowica.

Zostały tylko szczury

W filmie "Matka Boska Szopienicka" mówiła: Profesor Małecka zleciła mi zrobienie badań dzieciom z Szopienic szybko i po cichu. Nie spodziewała się, że wykonam je na taką skalę.

Jeszcze tego samego dnia doktor Wadowska-Król dostała od dyrektora przychodni (dr Urban) pozwolenie na przeprowadzenie badań w najbliższej okolicy huty. Wtedy już wiedziała, już się domyślała, że wyniki nie będą dobre, bo nikt nie powinien mieszkać w bliskim sąsiedztwie huty ołowiu, a już na pewno jej komina. Tymczasem w Dąbrówce najbliższe domy dzieliło od niego raptem 200 metrów. A wcześniej?

Wcześniej było tak: z huty na okrągło kopciło (gwoli sprawiedliwości - nie tylko z niej, bo w okolicy był zakład przemysłowy na zakładzie, m.in. mydlarnia i octownia), nic w okolicy nie rosło, zwierzęta wyzdychały, zostały tylko szczury.

- Ziemia była tak zatruta, że jak się dziecko przewróciło, to od razu woda utleniona, bandaże, zastrzyki, od razu było zakażenie - opowiadają państwo Kwicińscy.
Ksiądz Józef Klemens, proboszcz parafii św. Jadwigi w Szopienicach, w latach 1979-2000, dodaje: Pamiętam pierwsze niedziele na parafii, koniec sierpnia 1979, jak szliśmy na spacer, to tak siarkowodorem dawało, że żołądek miałem w gardle.

W części osiedla, tej najbardziej zagrożonej, w familokach tuż koło komina huty, choćby i się chciało, o higienę zadbać było trudno.
- Z jednej strony były familoki, a z drugiej chlewik, magazyn z węglem i ubikacja - wspomina ksiądz Klemens. Nielicznym jakoś się to udawało.

- Mąż bardzo dzieci gonił o przestrzeganie czystości, na okrągło ręce myły, klamki otwierały łokciami - opowiada pani Kwicińska.
A tak to całymi dniami bawiły się w tej skażonej ołowiem ziemi, do domu wpadały po kanapkę albo jabłko, na szybko, bez mycia rąk, ołów zjadały albo chłonęły całym ciałem, bo gospodynie prały ubrania robocze mężów-hutników razem z dziecięcymi. Nie było przecież żadnej świadomości, że huta zatruwa ludzi i środowisko - przypomina Wiesława Wilczek, pielęgniarka, która wraz z doktor Wadowską-Król prowadziła akcję "ołowica". W przychodni pracowała od 1969 roku, codziennie dojeżdżała z oddalonego o kilkanaście kilometrów Giszowca.

Pani Jolanta wspomina ze szczegółami. Że jak zrobiła badania wśród dzieci z najbliższego sąsiedztwa huty, żyjących w cieniu jej wielkiego komina, to się przeraziła, bo prawie wszystkie miały niedokrwistość. Że w całym województwie był tylko jeden aparat do badania poziomu ołowiu w organizmie, a pierwszeństwo miała klinika w Zabrzu, więc dzieciom trzeba było robić badania przesiewowe, pobierać krew, wozić do laboratorium, sprawdzać poziom kwasu delta-aminolewulinowego (ALA), koproporfiryn, nakrapiań zasadochłonnych krwinek czerwonych.

Z małej akcji szybko zrobiło się duże przedsięwzięcie, bo trzeba było przekonać najpierw rodziców, żeby przyprowadzili dzieci na badania, a później laboratoria, żeby te analizy krwi po cichu wykonały, wreszcie - tak prowadzić dokumentację, żeby przysłowiowa mucha nie siadła.

- To była tajemnica poliszynela, ale tego jednego słowa nie wolno było wypowiedzieć. Zamiast ołowica pisałyśmy więc obserwacja. I dostawałyśmy wynik: obserwacja pozytywna albo negatywna - wspomina lekarka. Wszystko po to, żeby władza nie ukręciła głowy całemu przedsięwzięciu. W końcu wszyscy mieli wiedzieć, że huta to jej chluba, nie wrzód.

- Myśmy pierwsze zawiadomienia o wezwaniu na badanie wysłały pocztą. Ale dziennie było ich pięćdziesiąt, a listonoszki miały mnóstwo swoich listów do doręczenia. Raz poszły z wezwaniami, drugi raz poszły, trzeci raz już nie, już był protest - wspomina doktor Wadowska-Król.

A że sterta wypisanych ręcznie wezwań rosła, to po godzinach razem z panią Wiesławą zmieniały buty, zakładały płaszcze, brały torebki, a jak trzeba było, to i parasolki, ruszały na obchód po domach.
- Zastanawiałyśmy się, czy nas wpuszczą, czy nas nie wyrzucą, ale nic takiego się nie działo. My byłyśmy bardzo grzeczne, a oni nas znali, przyprowadzali przecież wcześniej dzieci do przychodni. Ale byli zaskoczeni, bo dzieci wzywało się na szczepienia pocztą, a tu nagle przychodzimy i jeszcze prosimy, by trzymać wszystko w tajemnicy - wspomina pani Wiesława.

Najpierw chodziły razem, od drzwi do drzwi, przez ulicę Makarenki, Obrońców Westerplatte, Rzemieślniczą. Później się rozdzieliły, jedna stukała do domów z prawej strony ulicy, druga z lewej - żeby szybciej.

Zadanie do wykonania

- Mieliśmy trzy albo cztery laboratoria do dyspozycji, też umówione po cichu - wyjaśnia dr Wadowska-Król. Pani Wiesława codziennie, zazwyczaj poza godzinami pracy, a więc de facto charytatywnie, kursowała między przychodnią a laboratorium, zawoziła nowe próbki, przywoziła wyniki.
Żeby wszystko ogarnąć, zakładały kolejne zeszyty, rozrysowywały w nich tabele, co ważniejsze dane podkreślały na czerwono albo zielono, sumowały liczby: ile dzieci z danej ulicy przebadano, ile zdrowych, ile chorych, ile trafiło do szpitala, a ile do sanatorium, ile wypisano do domu, ilu rodziców nie zgodziło się na leczenie. Tych ostatnich było raptem kilku.

- Mówiłam: Pani Wiesiu, listy trzeba przepisać na nowo, bo już tak nabazgrane, że nic nie można wyczytać, bierze to pani do domu? I pani Wiesia brała część, ja brałam drugą, w domu mama pomagała mi w przepisywaniu, jak już moim dzieciom dała kolację i ułożyła do snu - opowiada dr Wadowska-Król.

- Pani doktor nigdy nie wydawała rozkazów, sama pracowała bardzo intensywnie, a dodatkowo szukała informacji na temat ołowicy w literaturze anglojęzycznej - dodaje pani Wiesława.

Na pytanie o zmęczenie albo irytację niezliczonymi bezpłatnymi nadgodzinami czy brakiem czasu dla mężów i dzieci (pani Jolanta ma ich troje, pani Wiesława jedno) obie otwierają szeroko oczy.

- Czy pani mogłaby to zostawić, jakby pani wiedziała, że są chore dzieci i trzeba im pomóc - pyta lekarka, tak czysto retorycznie. - Ostatnio się nawet zastanawiałyśmy, czy pani doktor mnie zmuszała, namawiała. No nie, po prostu przyszła, powiedziała, że trzeba to zrobić. To trzeba. Dzisiaj każdy by od razu pomyślał: A za ile? A wtedy po prostu się to robiło, obie miałyśmy swoje zadania do wykonania, a po godzinach siadałyśmy nad tą ołowicą - dodaje pielęgniarka.

Z potencjalnych pięciuset pacjentów, bo tyle dzieciaków mieszkało w najbliższym sąsiedztwie huty, zrobiło się pięć tysięcy, które zdążyły przebadać do lutego 1975 toku. Prawie co drugie (ponad dwa tysiące) trafiło do szpitala lub sanatorium. Co piątemu, z racji wysokiego stężenia trującego pierwiastka w organizmie, groziła ołowica, a więc i anemia, rąbek ołowiany, bóle brzucha i kończyn, otępienie umysłowe.
A standardy i tak były wtedy bardzo liberalne. Dzisiaj jako zagrożone zakwalifikowano by wszystkie.

- Dzieci z bardzo brzydkimi wynikami posyłaliśmy do kliniki w Zabrzu, później też do wszystkich okolicznych szpitali. Pozostałe, to znaczy te, które wyniki miały w miarę dobre, czekały na swoją kolej w sanatoriach - wyjaśnia lekarka.
- Pani doktor pytała nas, czy mamy gdzie wysłać dzieci na wakacje. Posyłaliśmy je do kuzynki na Mazury, na dwa miesiące. A kolegów syna to doktor Król do sanatoriów wysyłała - wspomina pani Kwicińska.

Na tym jednak problem się nie kończył, kiedyś w końcu dziecko musiało wrócić że szpitala albo sanatorium, a w domu wciąż czyhał na nie ołów. Doktor Wadowskiej-Król udało się w końcu dogadać z władzami huty. Najpierw założyły filtry w kominach.
- Rozmawiałam z człowiekiem, który przy tych filtrach pracował. Powiedział mi tak: Dochtórko, jakby my nie otwierali na noc tych filtrów, to by my nic nie zarobili. Po cichu otwieramy i wtedy jest cug - wspomina lekarka. - Gdyby te filtry były czynne, pewnie o połowę dałoby się ten ołów zmniejszyć - ocenia z kolei ksiądz Klemens.

Później zgodziły się, żeby do nowo budowanych domów wyprowadzić w pierwszej kolejności rodziny z familoków przy hucie, a nawet te domy całkowicie wyburzyć. 4 kwietnia 1975 roku, równo siedem miesięcy po pierwszej wizycie profesor Hager-Małeckiej u dr Wadowskiej-Król, Miejska Rada Narodowa w Katowicach podjęła uchwałę o rozbiórce. Lekarka wylicza: ulica Makarenki wyburzona cała, Rzemieślnicza - cała, Obrońców Westerplatte - wysokie numery, Roździeńska - właściwie też cała, została tylko szkoła i jeden dom.

- Pani doktór Król to była rzeczywiście dobra lekarka, we wszystkim pomagała, dzięki niej mamy te mieszkania, dzieci do sanatorium musiały jechać, i jak wracały, to zaraz tu - wspomina w filmie "Matka Boska Szopienicka" matka jednego z dawnych pacjentów doktor Wadowskiej-Król.

Później do likwidacji poszły też ogródki działkowe. - Sama niejednokrotnie, jak wracałam do domu z przesiadką, kupowałam od pań rzodkiewkę. Do dziś nie mogę sobie darować, bo były takie kuszące, umyte, skropione wodą, aż wołały, żeby je kupić. A nie wiadomo, ile na nich mogło być ołowiu - mówi pani Wiesława.

Matka Boska Szopienicka

- To wszystko moje prace - zatacza ręką po salonie doktor Wadowska-Król. A zatoczyć musi szeroko, bo oprawne w ramy obrazy-hafty zajmują w salonie dwie i pół ściany, każdą od lewa do prawa, na każdej po trzy-cztery rzędy, łącznie jest ich ze trzydzieści. Sporo pejzaży, trochę martwej natury, w tym najstarszy obraz pani Jolanty - kwiaty wazonie z 1975 roku i chyba najbardziej spektakularny - reprodukcja fresku Michała Anioła "Stworzenie Adama". - To też jeden ze starszych. Chyba z rok nad nim pracowałaś - zagaduje dr Zbigniew Król, jej mąż.

Najwięcej jest portretów rodzinnych. Tu pani doktor, tam wnuczka, choreograf z Łodzi, obok syn chirurg, na drugiej ścianie - młodsza córka, okulistka (starsza już swój portret zabrała) z synem po prawej i córką po lewej.

- Proszę dotknąć, śmiało - zachęca lekarka. Gdy o tych obrazach opowiada, to czuć, jakby i do tego miała powołanie. Ale ona sama mówi, że wybrała haft krzyżykowy, żeby się nie wykończyć nerwowo. Bo 40 lat temu, w połowie lat 70, była solą w oku miejscowych notabli. "O, znalazła się, Matka Boska Szopienicka" - tak powiedziała o niej jedna kobieta i tak sobie z niej później drwili.

Ona sama w rozmowie z miesięcznikiem "Górnoślązak" o tzw. życzliwych opowiadała tak: Pojawiały się opinie, że powinno się mnie zamknąć, ponieważ wyłudziłam badania i mieszkania, a do tego chcę wyłudzić jeszcze odszkodowania dla chorych na ołowicę. Sądy niechętnie chciały przyznawać odszkodowania, a huta bardzo zawzięcie się broniła przed ich wypłacaniem. Dopiero po powstaniu Solidarności nie napotykałam już na takie opory przy wystawianiu zaświadczeń o chorobie dziecka i pobycie w szpitalu. Wcześniej nie mogłam tego robić, bo oficjalnie nikt nie mógł chorować.

Ksiądz Klemens przyznaje, że osobiście doktor Wadowskiej-Król nie miał okazji poznać, ale sporo o niej słyszał od kolegów księży z parafii w Dąbrówce. - Wiem tyle, pod dywan to schowali, łeb sprawie ukręcili, musiała się tłumaczyć.

Ta sprawa to był doktorat, unikatowy w skali ogólnokrajowej, nawet światowej. Bo ołowicy właściwie nigdzie indziej nie było. Podwyższony poziom pierwiastka miały na przykład dzieci, które bawiły się ołowianymi żołnierzykami w Stanach Zjednoczonych albo najadły jarzyn rosnących przy drogach. Doktor Wadowska-Król nad dysertacją pracowała prawie rok, robiła obliczenia, statystyki. Po 40 latach nie jest jednak w stanie odtworzyć pierwotnego tytułu, tyle razy był zmieniany. Ostatecznie stanęło na neutralnym: "Wpływ mikrośrodowiska wielkoprzemysłowego na stan zdrowia dzieci".

- Nie mogło być wymienione w doktoracie, gdzie to było, dokładnie ile dzieci, procenty. Słyszałam wciąż: To zmienić, tak nie może być, o żadnym zatruciu nie było mowy - wspomina. I dodaje: Do końca wierzyłam, że się uda.

Nawet wtedy, gdy ówczesny rektor Śląskiej Akademii Medycznej, profesor Józef Jan Jonek, bliski przyjaciel pierwszego sekretarza komitetu wojewódzkiego Zdzisława Grudnia, oświadczył jej, że "ten doktorat" nie może być obroniony.
- Ale że władze nie miały takiego prawa, by zablokować pracę naukową, rektor Jonek wybrał na recenzentów dwóch swoich znajomych. Obaj wystawili recenzje negatywne, ale żaden się pod nią nie podpisał, rozumie pani? Tak im widocznie wstyd było - wspomina lekarka.
I wtedy spakowała wszystkie materiały związane z pracą doktorską, wyniosła na strych, odreagowała haftem.

Satysfakcja jest najważniejsza

- Dopiero teraz sprawiedliwość przyszła - ocenia pani Kwicińska i ma na myśli odznaczenie honorowe "Za Zasługi dla Ochrony Praw Człowieka" Rzecznika Praw Obywatelskich dla doktor Wadowskiej-Król, które otrzymała na początku marca br.

- Postawić wtedy tezę, że na tym Śląsku, który był przedstawiany przez propagandę jako kraina mlekiem i miodem płynąca, dzieje się tak straszna krzywda, że dzieci chorują na ołowicę, robotnicy żyją w strasznych warunkach, to było wymierzenie ciosu w system - powiedziała w czasie uroczystości wręczająca odznaczenie prof. Irena Lipowicz.

Pediatra z Szopienic została doceniona już parę lat wcześniej, ale tylko lokalnie. Najpierw w 2005 roku Zarząd Regionu Śląsko-Dąbrowskiego NSZZ "Solidarność" przyznał jej Złoty Medal "Solidarności". Później, w 2013 roku, dostała jeszcze Śląską Nagrodę Obywatelską i Zielony Czek w kategorii "profilaktyka zdrowotna dotycząca zagrożeń schorzeniami związanymi ze stanem środowiska". I to by było na tyle.

Lekarka wzrusza ramionami, ale odpowiada zdecydowanie, jak w wojsku, natychmiast i konkretnie: W życiu niczego nie żałuję. Mam satysfakcję z pracy, z mężem 55 lat dobrze żyjemy, rodzina zdrowa, dzieci zgodne, nie ma rozwodów, wnuki dobrze się uczą. Zgrzeszyłabym, jakbym powiedziała, że coś jest nie tak.

Chwilę się zamyśla, wreszcie dodaje: Co, że nie będę miała na nagrobku napisu "doktor nauk medycznych"? Dla mnie najważniejsza jest satysfakcja.

Aneta Wawrzyńczak/(aw)/(kg), WP Kobieta

Komentarze (82)