Michael Hekmat: "Moda jest elitarna i zawsze to powtarzam"
- Moje wyobrażenie o Polsce było tak naprawdę wyobrażeniem stolicy(…) Zamknięty w bańce mydlanej Placu Zbawiciela czy klubów, gdzie bawi się tzw. Warszawka, Polska jawiła mi się jak Paryż z lat 70. Taki Paryż jak z książki Alicii Drake "The Beautiful Fall" - miasto, w którym wszystko wolno było robić, w którym moda mieszała się z biznesem i na wszystko były pieniądze. Myślałem, że Warszawa jest pod tym względem podobna. Trochę jak mała Moskwa, gdzie jest potencjał, gdzie miasto i cały kraj tak naprawdę żyją zgodnie z duchem innowacji. Okazało się trochę inaczej – mówi Michel Hekmat, projektant mody, który od 2011 roku działa na polskim rynku.
27.12.2015 | aktual.: 28.12.2015 09:14
- Moje wyobrażenie o Polsce było tak naprawdę wyobrażeniem stolicy(…) Zamknięty w bańce mydlanej Placu Zbawiciela czy klubów, gdzie bawi się tzw. Warszawka, Polska jawiła mi się jak Paryż z lat 70. Taki Paryż jak z książki Alicii Drake "The Beautiful Fall" - miasto, w którym wszystko wolno było robić, w którym moda mieszała się z biznesem i na wszystko były pieniądze. Myślałem, że Warszawa jest pod tym względem podobna. Trochę jak mała Moskwa, gdzie jest potencjał, gdzie miasto i cały kraj tak naprawdę żyją zgodnie z duchem innowacji. Okazało się trochę inaczej – mówi Michael Hekmat, projektant mody, który od 2011 roku działa na polskim rynku, absolwent prestiżowej szkoły Istituto Marangoni w Mediolanie, który zdobywał doświadczenie u tak znanych nazwisk jak m.in. Vivienne Westwood, Narciso Rodriguez, projektancki duet Proenza Schouler oraz Giambattista Valli. W rozmowie z Kamilą Żyźniewską podzielił się swoimi obserwacjami na temat polskiego i zagranicznego rynku mody oraz opowiedział m.in. o gustach
Polaków, Paryżu, Nowym Jorku i złośliwych dziennikarkach.
WP:
Kamila Żyźniewska: Zdobywałeś doświadczenie za granicą u wielu znanych projektantów - to naprawdę robi wrażenie. Czemu zdecydowałeś się wrócić do Polski?
Michael Hekmat:Do Polski przyjechałem w 2011 roku, trochę zwabiony wizją czegoś nowego. Nie będę ukrywał, że w jakimś sensie żałuję tej przygody. Gdybym mógł cofnąć czas, pewnie nigdy na taki krok bym się nie zdecydował. Nie dlatego, że źle mi się tu żyje czy nie podoba. Po prostu uważam, że Polska jeszcze nie jest gotowa na modę, z którą miałem styczność oraz na system pracy, do którego się przyzwyczaiłem i według którego działam. Polska wzięła się z ciekawości. Wiem, że tylko tu jestem w stanie utrzymać studio i wypromować swoje nazwisko. Gdybym zdecydował się działać za granicą, to byłoby mi bardzo trudno dźwignąć studio projektowe. Nie mówiąc już o budowaniu swojej marki czy swojego nazwiska. Dlatego wybrałem Polskę.
WP:
Czyli jak sobie to wszystko wcześniej wyobrażałeś?
Moje wyobrażenie o Polsce było tak naprawdę wyobrażeniem stolicy. Do Polski przyjeżdżałem tylko w weekendy, dlatego zupełnie inaczej widziałem ten rynek. Mieszkałem w Paryżu i odwiedzałem moją siostrę w Warszawie. Zamknięty w bańce mydlanej Placu Zbawiciela czy klubów, gdzie bawi się tzw. Warszawka, Polska jawiła mi się jak Paryż z lat 70. Taki Paryż jak z książki Alicii Drake „The Beautiful Fall” – miasto, w którym wszystko wolno było robić, w którym moda mieszała się z biznesem i na wszystko były pieniądze. Myślałem, że Warszawa jest pod tym względem podobna. Trochę jak mała Moskwa, gdzie jest potencjał, gdzie miasto i cały kraj tak naprawdę żyją zgodnie z duchem innowacji. Okazało się trochę inaczej.
WP:
Myślałeś, że tu będzie łatwiej?
Trochę myślałem, że tutaj pieniądze leżą na ulicy i wystarczą ludzie z odpowiednimi narzędziami, żeby je podnieść. Okazało się to dużo bardziej skomplikowane. Od kilku lat działam na tym rynku i jest dokładnie tak samo jak w 2011 roku. To chyba jest najbardziej przerażająca myśl, że Paryż zdążył się zmienić, Londyn poszedł do przodu, Nowy Jork również, a Warszawa cały czas jest taka sama. Co gorsza, ludzie się tutaj nie zmieniają. Mam na myśli zarówno konsumentów, jak i ludzi, z którymi mogę pracować. Szkoły wypuszczają projektantów, rzemieślników, konstruktorów, a to wszystko nie ma żadnego przełożenia na jakość pracy.
WP:
A nie uważasz, że problem pojawia się ze względu na brak możliwości finansowych? Moda to jednak luksus. Zarabiamy na czynsz, rachunki i jedzenie. Przy takich podstawowych potrzebach, ubrania to fanaberia.
Tak, moda jest elitarna i zawsze to powtarzam.
WP:
Może wielu ludzi chciałoby pozwolić sobie na taką modę, ale po prostu ich na to nie stać?
Zgadzam się z tobą. Polskie społeczeństwo jest ubogie. Możemy wymieniać miasta, takie jak Warszawa, Gdańsk, Katowice, Poznań, Wrocław, które mają rzesze bogatych konsumentów. Problem w tym, że nawet ci, których na to stać, nie są świadomymi klientami. Sam z tym nic nie zrobię, dlatego dobrze, że odbywają się u nas cykliczne modowe imprezy, takie jak Art & Fashion Festiwal w Poznaniu czy chociażby ten łódzki Fashion Week, na który wszyscy psioczą, ale mimo wszystko dobrze, że istnieje.
WP:
Dobrze, że istnieje, bo wpływa na świadomość konsumencką?
Prezentuje modę, obojętnie jaka by nie była. Pokazuje modę autorską. Nieważne, czy jest ona dobra czy zła, bo to jest jakaś forma edukacji. Właśnie tego typu imprez brakuje mi w Warszawie. Co gorsza, większość wydarzeń, które dzieją się w naszym kraju, jest ukierunkowana tylko na promocję odzieży, na to, żeby ci coś sprzedać. Mało mają wspólnego z modą i z edukacją. Wyjątkiem są dla mnie targi HUSH. To jest jedno z niewielu miejsc, gdzie widzisz projektantów. „To robimy, możesz to kupić” - to jest najmniej nachalna forma promocji dla mnie i najmniej nachalny targ, jeśli chodzi o wydarzenia z gatunku „kup T-shirt”.
WP:
Czyli na liście zakupów wciąż królują T-shirty?
Myślę, że przeciętny polski klient wciąż nie odróżnia T-shirtu z nadrukiem czy spodni dresowych z neonowym lampasem od dobrze skrojonej sukienki, płaszcza czy żakietu. Wszystko wsadza się do jednego worka.
WP:
I tak koło nam się zamyka. Media dostosowują się do potrzeb klienta, więc promują to, co go potencjalnie zainteresuje. Nagle okazuje się, że jest to nie tylko problem samego klienta, ale problem całego rynku.
Rynek też się otworzył i w ten sposób zostaliśmy zalani niesamowitą liczbą projektantów i marek, concept store’ów, które za podstawowe kryterium stawiają sobie jedynie to, że musi to być polska moda. Jeśli to jest jedynym wyznacznikiem, a w grę nie wchodzi charakter danej marki czy jej estetyka, to niestety robimy jarmark. Dla każdego coś miłego.
WP:
A co szczególnie zwróciło twoją uwagę i zaimponowało ci w czasie, kiedy przebywałeś zagranicą?
To, że każdy w swojej pracy szuka tego indywidualnego, unikatowego i rozpoznawalnego „je ne sais quoi”, czyli nienamacanego charakteru rzeczy. To jest taki niby poukładany paryski świat mody, po którym wiem, czego mogę się mniej więcej spodziewać z każdej pracowni danego domu mody. W Polsce, jak obserwuję wszystko to, co się dzieje, cały czas widzę to samo, albo z każdą kolejną kolekcją widzę coś zupełnie innego – przez to nie wiem, co buduje charakter danej marki. To chyba jest najbardziej uderzające.
WP:
A może twórca jest ograniczany przez estetykę, jaką narzuca mu rynek? Może po prostu boi się dać upust swojej kreatywności i wyobraźni, bo od razu wychodzi z założenia, że to się nie sprzeda?
Z jednej strony może tak jest. A może niektórzy cały czas czegoś poszukują? Trudno mi jednoznacznie odpowiedzieć, czym to jest spowodowane. Czy to rzeczywiście jest jakieś rozedrganie.
WP:
Rozumiem, że nie miewasz takich dylematów.
Oczywiście, jak najbardziej mam na uwadze sprzedaż, ale pod względem kreatywnym również się realizuję. Obecnie jestem na etapie, w którym dzielę swoje studio projektowe na trzy części. Pierwsza będzie zajmowała się tylko i wyłącznie konsultingiem, czyli po prostu projektowaniem dla polskich i zagranicznych sieciówek. Druga część to Blessus, w którym zmieniamy charakter logo oraz tworzymy kolekcje przeznaczone na sprzedaż internetową i do kilku butików w Polsce. Z założenia ma być to marka oferująca modę użytkową i prostą do stylizowania. Blessus ma być bliżej potrzeb przeciętnego, ale dalej świadomego konsumenta, który tę modę chce, ale nie ma na tyle odwagi, żeby kupić markę Michael Hekmat.
WP:
Skąd pomysł na stworzenie marki Michael Hekmat?
Skończyłem 30 lat i doszedłem do momentu, w którym czas napisać swoje imię i nazwisko na ubraniach. Uznałem, że to dobry pomysł, żeby to studio podzielić i żeby wszystko miało jakąś swoją strukturę.
WP:
Czyli Blessus idzie bardziej na kompromis klientowi?
Tak, to są rzeczy, które po prostu zakładasz i nie myślisz o tym. W przypadku Michael Hekmat, to będzie dalej estetyka, którą tworzyliśmy wcześniej w Blessus. Spójrz na ten płaszcz (płaszcz marki Michael Hekmat, któremu przyglądam się w pracowni – przyp.red.), ciężko od razu wpaść na pomysł, z czym go zestawić. Dlatego, albo kochasz taką estetykę i wiesz, co z tym zrobić, albo tego w ogóle nie rozumiesz. W Blessus postawiliśmy na bardzo ograniczoną paletę kolorów. To są kolory, które cieszą się stałym i niezmiennym powodzeniem - czarny, wszystkie barwy ziemi, beżowy, szary i biały. Wszystko jest na granicy elegancji, ale nie jest zobowiązujące. W przypadku Michael Hekmat, rzeczy są bardzo strukturalne i bardzo techniczne w swoim charakterze, przez co o wiele trudniejsze w noszeniu.
WP:
Masz sporo pomysłów, więc chyba jednak wiążesz jakieś nadzieje z tym rynkiem?
Nie mam zamiaru rezygnować. Nie tylko ze względu na to, że tutaj jest wygodnie. Po prostu nie wyobrażam sobie znowu zaczynać pracy u kogoś jako młodszy projektant. To już nie ten etap. Jestem bardzo elastyczny pod względem kreatywnym. Jestem w stanie zrobić T-shirt z dinozaurem, odzież biurową, a jednocześnie tworzyć coś bardziej wysublimowanego pod względem designu.
WP:
A jak oceniasz polską ulicę?
Polska ulica akurat ma potencjał. Ma dobrą intuicję. Najważniejsze jest to, że nie widzę na niej ignorantów, co akurat jest popularne w Rosji. W Polsce, nawet jeśli kogoś na coś nie stać, to potrafi imitować fajnie to, co pochodzi z najwyższej półki.
WP:
Wracając do twoich początków, zbierałeś doświadczenie u wielu zagranicznych marek, które bardzo różnią się od siebie estetycznie. Z jednej strony zbuntowana Vivienne Westwood, z drugiej nowoczesna Proenza Schouler oraz bardzo paryski Giambattista Valli…
Rzeczywiście każda z tych marek ma zupełnie inny charakter. Estetycznie jest mi najbliższy Giambattista Valli. Ogólnie najmilej wspominam Paryż. Ten cały anturaż, który był na najwyższym z możliwych poziomów. Wyjazdy do Włoch na przymiarki, wyjazdy z kolekcją do Florencji na Pitti Uomo, uczestniczenie w całym procesie – od białej kartki moodboardu aż do momentu, w którym zjawiają się kupcy i zamawiają kolekcję. Siedzieliśmy w showroomie i obserwowaliśmy to, co się najlepiej sprzedaje wśród kupców. Ten okres był dla mnie najcenniejszy i dał mi najwięcej nie tylko pod względem kreatywnym, ale także pod względem jakiegoś obycia z samym produktem. Giambattista, pomimo tego, że jest Włochem, jego studio miało bardzo paryski charakter. To dotyczyło sposobu pracy, ubierania się, atmosfery – wszystkiego, co ciebie otaczało.
WP:
Nad czym pracowałeś, kiedy znalazłeś się pod skrzydłami jego marki?
Najważniejszą linią jest oczywiście Giambattista Valli, w ramach której były prezentowane cztery kolekcje rocznie, razem z Resort i Pre-Fall. Max Mara Atelier, czyli najwyższa linia Max Mary sprzedawana w kilkunastu butikach na świecie, która stawia przede wszystkim na jakość okryć wierzchnich i materiałów. Studio Valli było również odpowiedzialne za Moncler Gamme Rouge. Potem, kiedy odchodziłem, pojawiły się jeszcze linie Giamba i Couture. Giambattista przez pięć lat projektował też kolekcje dla Mango. W naszym studiu powstawał również Iceberg, którego ubrania były przeznaczone przede wszystkim na rynek rosyjski. Nikt tego nie rozumiał i na Style.com te kolekcje miały zawsze najgorsze recenzje z możliwych. Nicole Phelps (dziennikarka Style.com, obecnego Vogue Runway – przyp.red.) wyżywała się maksymalnie.
WP:
Kiedy tak się wyżywała? Style.com od dawna przestało kojarzyć się z ostrą krytyką.
Ona wyżywała się do momentu, kiedy przestaliśmy projektować dla Iceberga (śmiech). W 2008 roku jeszcze była tam krytyka, a później rzeczywiście złagodnieli. Nicole Phelps nie szczędziła ostrych słów. Podobnie jak Suzy Menkes. Wiele osób uważa Menkes za łagodną, a przecież to nieprawda.
WP:
Ona jest ironiczna, a to często bardziej boli niż poważna krytyka.
Zgadza się, jej słowa były ostrzejsze niż jad Nicole Phelps. Nie wiem, czemu ludzie wypowiadają się na temat Suzy Menkes jak o takiej pozytywnej babci z branży mody. Wystarczy przeczytać chociażby to, co pisała 5 lat temu o Vivienne Westwood czy o Giambattiście.
WP:
Wracając do Studio Valli, to ile osób tam projektowało?
Dziesięciu projektantów.
WP:
Kiedy wspominasz o tylu oddzielnych projektach, to przypuszczam, że była to praca od rana do nocy.
Nie wychodziłem ze studio do 22. Przez dwa lata.
WP:
Ale chyba nie od poniedziałku do niedzieli?
Nie, w weekend był totalny detoks, ze spaniem do południa (śmiech). Mieszkałem w siódmej dzielnicy, na tej samej ulicy co Karl Lagerfeld, w 30-metrowym studio.
WP:
Do Paryża masz duży sentyment. A jak wspominasz Nowy Jork?
Nowy Jork mnie zjadł.
WP:
W jakim sensie?
Przede wszystkim zjadł mnie jako miasto. Amerykanie nie są kreatywnym narodem i są bardzo specyficzni, jeśli chodzi o pracę. Nie rozumieją Europejczyków.
WP:
Pod jakim względem oni są specyficzni?
Kojarzysz to amerykańskie „how are you”, które zupełnie nic nie znaczy i jest tylko takim pustym zwrotem wypowiedzianym po to, by dać ci złudne poczucie, że ktoś naprawdę się o ciebie troszczy? To jest dla mnie Ameryka.
WP:
Czyli jednym słowem kurtuazja?
Tak, dokładnie. To już naprawdę wolę ten paryski „jadzik”, w którym ja idealnie umiem się poruszać.
WP:
To jak było u Proenza Schouler?
Po studiach dostałem tam pracę jako graphic designer. Myślałem, że będę siedział przed Photoshopem, ale nic bardziej mylnego. Dostałem małe krosno i zajmowałem się projektowaniem tkanin i po części również nadruków. W pewnym sensie czułem się jak artysta plastyk. Praca z tkaniną była wyzwaniem, doświadczenie było ciekawe, ale nie tak siebie widziałem. Pracowałem tam 5 miesięcy. System pracy też był zupełnie inny niż w Paryżu - wszystko było robione na już, na teraz, na szybko.
WP:
Jeszcze wcześniej byłeś u Vivienne Westwood. Jak wspominasz ten czas?
To było tak dawno temu. Był 2005 rok, wakacje tuż po skończeniu pierwszego roku studiów. Od tego czasu minęło 10 lat, a ja do dzisiaj mam kontakt z ludźmi, z którymi pracowałem przez 3,5 miesiąca. U Vivienne było śmiesznie, była najbardziej wyluzowana atmosfera. Zresztą, jako niespełna dwudziestolatek, nie w głowie była mi jakaś bardzo poważna praca i wszystko wówczas wydawało się łatwe, lekkie i przyjemne. Vivienne Westwood grała pierwsze skrzypce zawsze i wszędzie. W Proenza Schouler nie wiedziałem, kto jest szefem, Narciso Rodrigueza widziałem tylko trzy razy. Z Giambattistą była trochę inna historia, traktował mnie jak swojego protegowanego. Miałem swojego mistrza, a Vivienne była jak dobra ciotka, która rozdaje blanty w swoim studio.
WP:
Tak wygląda (śmiech)
I taka faktycznie jest. Myślę, że ma bardzo duży dystans do siebie. Ona zatrudnia samych Niemców, wykładała kiedyś w szkole w Berlinie i stamtąd brała wszystkich swoich stażystów i wszystkich młodszych projektantów.
WP:
Nie myślałeś nigdy o pokazach?
Nie, absolutnie. Ja w ogóle nie lubię publicznych wystąpień. Wolę zupełnie niezobowiązujące i kameralne spotkania z dziennikarzami oraz ludźmi związanymi z branżą, w czasie których mogę im przybliżyć swoją modę oraz opowiedzieć o kolekcji. Super, że w Polsce odbywają się pokazy mody, choć nie wiem do końca dla kogo one są. Wydaje mi się, że jest to wydarzenie pijarowe.
WP:
Myślę, że wiele osób do końca tego nie wie.
Gdyby prasa i serwisy internetowe robiły wywiady i recenzje, wrzucały zdjęcia z każdego pokazu czy zdjęcia backstage, to może miałoby to ręce i nogi. Ale pokaz dla samego pokazu? Dla samych klientek i celebrytek? To bez sensu. Wolę zrobić coś bardziej intymnego i spotkać się z kimś indywidualnie, a nie sadzać kogoś na pokazie.
WP:
U nas nikt nie czuje potrzeby recenzowania kolekcji. Robią to tylko nieliczni. Niestety, rynek nie stawia przed nami takich wymagań. Opinie na temat pokazu to jeszcze inna sprawa – nie są mile widziane. W efekcie kończy się na kieckach gwiazd ze ścianek.
Tak, to ostatnio zostało bardzo stłamszone. Tak jak na Vogue Runway, dawnym Style.com, żeby znaleźć recenzję, w której wspomina się o minusach danej kolekcji, musisz się nieźle naszukać. Musisz pokazywać na wybiegu naprawdę słabe rzeczy, żeby doczekać się słabej recenzji – jak Ulyana Sergeenko, żona oligarchy, która bawi się w couture i rosyjskie baśnie w Paryżu.
WP:
A jak słabe recenzje odbierał Giambattista Valli?
Była furia (śmiech). Ja też potrafię się zdenerwować, kiedy ktoś mnie skrytykuje. Dopóki coś jest konstruktywne, a nie złośliwe, to jest ok. Tak jest wszędzie. Wiesz, my projektanci, jesteśmy jednak super wrażliwi.
WP:
Czy taka recenzja, która ukazała się na jakimś poczytnym zagranicznym portalu, wpływa w jakiś sposób na sprzedaż?
Nie, zupełnie nie.
WP:
No właśnie. To w czym tkwi problem?
No wiesz. Światem rządzi pieniądz. Jeżeli na Style.com ukazywała się recenzja, w której pojawiały się słowa, że „kolekcja jest nijaka”, albo że „czegoś brakuje”, to i tak liczy się fakt, że w ogóle jakakolwiek recenzja pojawiła się na Style.com. Rachunek ekonomiczny musi się zgadzać. Jeżeli pokazujesz coś na wybiegu, co jest absolutnie nie do założenia, a na wieszakach w showroomie bijesz rekordy sprzedaży białych, czarnych, szarych T-shirtów, to jesteś w domu. Stać cię na kolejny pokaz.
WP:
Nieważne, co mówią, ważne, żeby mówili?
Nie ma czegoś takiego jak zła publikacja. Nie ma czegoś takiego jak zły pijar. Każdy pijar zwiększa twoją rozpoznawalność.