Blisko ludziPo drugiej stronie kurtyny…

Po drugiej stronie kurtyny…

Po drugiej stronie kurtyny…
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne
08.07.2016 11:03, aktualizacja: 09.07.2016 09:54

Spektakl spektaklowi nierówny. Wiadomo. Bo scena zawsze inna, a i publiczność nigdy taka
sama. Czasem złośliwość rzeczy martwych (a czasem specyficzny żart kolegi aktora)
sprawia, że nawet jeśli człowiek da z siebie trzysta procent normy, to są rzeczy, których
przewidzieć się nie da ani zapobiec im nie można… Oto kilka z nich…

Razu pewnego zadzwonił do mnie Zbyszek Górny, żebym wystąpiła w koncercie pod jego dyrekcją. Oczywiście, chętnie. Nie mam bladego pojęcia, co mi się ubzdurało czy przyśniło, że koncert odbędzie się w Piotrkowie Trybunalskim. Obliczyłam dystans i czas, i w dniu koncertu ruszyłam „na lajcie” w drogę. Mijając tablicę witającą w Piotrkowie, zadzwoniłam do Zbyszka, że jestem niedaleko, proszę tylko o podanie ulicy. Podał. Ponieważ Krzysztof Hołowczyc w moim GPS-ie konsekwentnie protestował twierdząc, że w Piotrkowie taka ulica nie występuje, zadzwoniłam do Zbyszka ponownie… Ulica występuje, koncert tam właśnie jest grany, z jedną tylko różnicą, że to nie w Piotrkowie, a w Krasnym Stawie. Zbyszek uspokoił, że przerzucą mnie na koniec koncertu – mam jechać! No to pognałam, co sił w oponach… Był to ponoć najdłuższy koncert w historii Krasnego Stawu, a Zbyszek Wodecki pobił rekord świata w bisowaniu „Pszczółką Mają”. Po dwudziestym razie, publiczność przestała liczyć... Mimo że – jak zapewniał Krzysztof Hołowczyc – „nowa trasa będzie lepsza”, nie zdążyłam…

Są spektakle, z których aktor wychodzi ledwo żywy, a częściej jednak bardziej nieżywy niż żywy. I tak oto moim scenicznym survivalem jest bez wątpienia spektakl „Zdobyć, utrzymać, porzucić”. Ot – wydawałoby się – miła dla oka i ucha komedyjka. Nic z tych rzeczy! Jest taki moment w tejże sztuce, że muszę zaprosić do tańca jakiegoś pana z publiczności. Oczywiście zdarza się trafić na lwa parkietu i wtedy jest miłe zaskoczenie, ale bywa, że pan bardziej chce niż potrafi i wtedy strach się bać. Ostatnio przytrafił mi się właśnie taki pan, który koniecznie chciał mieć swoje pięć minut i zrobić show dla znajomych. Nigdy, przysięgam, w czasie tańca nie bałam się o swoje zdrowie i życie bardziej niż wtedy! Pan bawił się doskonale, ja – walcząc o przetrwanie – bawiłam się zdecydowanie mniej… Bywa także, że towarzysząca panu pani poczuje się urażona sceniczną aktywnością swojego partnera i kiedy on świetnie się bawi, ona wstaje obrażona i bez słowa wychodzi. Ups… Historia zna i takie przypadki, kiedy to wiedziona kobiecą intuicją zaprosiłam do tańca pana, który właśnie zjadł... Ów pan musiał w spektaklu nie tylko tańczyć, ale – o zgrozo – także odpowiadać na moje pytania. Z każdą jego odpowiedzią, czułam, że grunt usuwa mi się spod nóg, a cała teatralna sala wypełniała się zapachem czosnku. Śmiem twierdzić, że czosnek nie był jedynie dodatkiem do tego, co pan jadł. Czosnek był daniem głównym! Sina i odurzona zeszłam ze sceny, usiłując łapać oddech. Po tamtym numerze czosnek w mojej kuchni długo nie gościł...

Pamiętam i taką sytuację, kiedy podczas spektaklu pewien pan w drugim rzędzie usnął i zaczął – ku uciesze pozostałych widzów – przeraźliwie chrapać. Ponieważ atmosfera była bardzo luźna, bo sztuka bardzo komediowa, robiliśmy z kolegami wszystko, żeby owego pana obudzić. Odważyłam się nawet gwizdnąć, czego – wiadomo – w teatrze się nie robi! Nie daliśmy rady. Zgodnie z cytatem „ktoś nie śpi, żeby spać mógł ktoś”, pan przespał cały spektakl. Szczęśliwie, wypoczęty obudził się na oklaski, które – śmiem twierdzić – publiczność tym razem dedykowała jemu, a nie nam…

Czasami sztuka teatralna, dzięki jakiemuś incydentowi zmienia się w program „Ugotowani”. „Gotowanie się” na scenie to jedna z najbardziej lubianych przez publiczność (i aktorów chyba też) scenicznych wpadek. A powody do „zagotowania się” bywają różne. Od pękających na tyłku gaci, a na biuście gorsetów, przez kuriozalnie przebranych garderobianych i inspicjentów, którzy w kulisach z boku sceny dwoją się i troją, żeby cię wyprowadzić z równowagi (szczególne ukłony kieruję w stronę naszej ukochanej garderobianej Pani Wiesi i fryzjera Przemka za oskarowe odegranie Borata). W moim przypadku najczęściej im się udaję, bo ja gotuję się dosyć szybko. Kiedyś grałam z Przemkiem Sadowskim w „Lewych interesach”. W jednej ze scen Przemek objawia się na scenie z doczepionymi uwodzicielsko rzęsami. Pech chciał, że sztuczne rzęsy nie tylko przykleiły się do górnej powieki, ale i górną powiekę skleiły z powieką dolną… A więc paradował Przemek po scenie w blond lokach i sexy mini z dość – delikatnie mówiąc – dziwnym wyrazem twarzy i paniką w niesklejonym oku – „jak oko sklejone rozkleić?!” Wraz z pojawieniem się Przemka na scenie spektakl się skończył, bo nie byliśmy w stanie zachować powagi. Odtąd prawe oko w „Lewych interesach” stało się hitem, ale chyba też dlatego, że bawili się i „gotowali” wszyscy – i aktorzy i widzowie. A ja, po nieudolnych próbach ukrycia przed publicznością mojego „gotowania się”, zostałam okrzyknięta aktorką, która najczęściej gra plecami...

Gorzej, kiedy bawi się świetnie tylko jedna strona, a najgorzej, kiedy są to aktorzy, a publiczność nie wie, o co chodzi. Ale pamiętam i taki spektakl, w czasie którego w momentach totalnie nieśmiesznych pojawiały się wśród publiczności wybuchy śmiechu. Otóż daleko na końcu sali siedział pan, który – nie wiedzieć czemu – śmiał się wtedy, kiedy nikt inny się nie śmiał, a poważny był, kiedy śmiali się inni… Ot zagadka, a może po prostu w czasie spektaklu pan oglądał na Youtube „Jaja w tropikach”. A propos reakcji publiczności, to na pewnym spektaklu, który skierowany był do osób powyżej 16. roku życia (co wyraźnie zaznaczone jest na plakacie) pojawił się… ośmiolatek. Grałam tam akurat jedną ze swoich bardziej śmiałych ról i kiedy powoli rozpinałam kolejne guziki bluzki z ust tegoż ośmiolatka wydobyło się przeraźliwie głośne „WOW!”. Wobec takich reakcji aktor pozostaje bezradny. Idzie nowe pokolenie widzów… Kurtyna.

Źródło artykułu:WP Kobieta