Powiem wam, jaka jest wieś w 2020 r. Choć mogłam wyjechać, moje serce należy do niej
- "Słyszałaś o Kaśce?"- pyta mnie niegdyś z przejęciem znajoma. Robię oczy jak pięć złotych, w głowie myśli złowieszcze, bowiem ton jej głosu nie wskazuje na nic dobrego. Pytam więc: "Choroba jakaś? Nie daj Bóg rak?"- "Nie. Na wsi została, krowy doi. Biedna..." - i uświadamiam sobie, że wieś bywa równoznaczna z końcem świata, a przecież są osoby, dla których jest ona świata początkiem.
Podobno nie należy żyć przeszłością, bo to co było już nie wróci. Jednak w jej podstawach kryje się moja historia. Gdy zamykam oczy, widzę gromadkę dzieci bawiących się na podwórkach, pomaganie rodzicom w polu, uczenie się, że w życiu nie ma nic za darmo i pełne spokoju spacery na otwartej przestrzeni. Takie było moje dzieciństwo na wsi, z której myślano, że się wyprowadzę. Ba, usilnie mnie do tego namawiano. Liczono, że wyjadę do miasta, skończę studia, znajdę pracę i zakocham się w miastowym kawalerze.
Studia skończyłam, miasto polubiłam, ale miłość odnalazłam już dawno temu, bo moje serce należy do wsi. I tak dobrze mi z tą miłością do dziś. Wróciłam, doświadczam życia na prowincji i biorę je pod lupę. Dlaczego? Bo to niezwykłe i różnorodne miejsce. Zmienia się, to fakt, ale i ma walory, których można szukać ze świecą gdzie indziej.
Niby wieś, a każda inna
Wsie, w których szczekanie jednego psa wywołuje szczekanie całej reszty czworonogów przestają istnieć. Nie ma już czegoś takiego jak jedna wieś. Każda, ze względu na złożoność wielu czynników, ma swój indywidualny charakter. Jedna miejscowość będzie obfitowała w osoby starsze i znikomą liczbę osób młodych - tam będą królowały stare zasady i restrykcyjne podejście do wyznawanych wartości. W drugiej będzie wręcz odwrotnie - młodzi z zapałem do pracy i nowoczesnymi poglądami wprowadzają tam reformy.
Obowiązkiem młodzieży stały się studia. Po ukończeniu szkoły średniej dyskutowano nie nad tym, czy kontynuować dalej naukę, tylko na jaki kierunek się udać. Mało kto nie decydował się na zdobycie wykształcenia wyższego. Przyszła moda na studia i zasmakowanie innego życia. Niegdyś ludzie wyjeżdżali za chlebem, za moich czasów celem jest edukacja.
Istnieją także wioski, które wioskami są tylko z nazwy, gdyż próżno szukać rolników. W tego typu miejscowościach często można spotkać osoby przybyłe z miast, które postanowiły zażyć wiejskości bądź osoby, które zajmują się czymś innym niż gospodarstwo. Przywożą ze sobą nie tylko przedmioty, ale i swoje podejście do kwestii prywatności, własne nawyki i przyzwyczajenia. "Wiesz co, ja tutaj nie znam ludzi dobrze i np. jeśli ktoś mnie nie zaprosi na podwórko, to się sama nie pcham i mam to samo odczucie, jak nie zapraszam to znaczy, że nie chcę żeby ktoś przychodził, ale to takie miastowe nawyki" – wyjaśnia mi znajoma, która parę lat temu sprowadziła się w moje okolice, przemierzywszy tysiące kilometrów.
W miastach charakterystyczna jest różnorodność ludzi, którzy tam mieszkają i ich wielokulturowość. Pomieszanie z poplątaniem występuje tam od lat. Na wsi prawdziwy społeczny bigos, do którego "wrzuca się" ludzi różnych od siebie, można zaobserwować stosunkowo od niedawna. "Teraz na wsi są różni ludzie. Spotykają się osoby wykształcone i te które studiów nie skończyły. Nie z każdym idzie się dogadać" – powiedział mi ostatnio jeden ze starszych mieszkańców mojej wioski. Okazuje się, że nie trzeba już jechać do większych kropek na mapie, by mogło dojść do konfliktów światopogladowych.
To jest według mnie nowe wyzwanie jakie niesie ze sobą przyszłość wsi. Drobne wymiany zdań o tym, kto je mięso, a kto nie, przechodzą w wzywanie policji, gdyż zdaniem nowych mieszkańców rolnik zakłóca ciszę nocną pracując, jak co roku, do późnych godzin nocnych. Mieszkanie na wsi w połączeniu z miastowymi nawykami póki co tworzą mieszankę wybuchową. Czy idzie to w dobrym kierunku? Czy jest lepiej czy gorzej? Jest po prostu inaczej. Świat się zmienia, ludzie się zmieniają, wszystko idzie do przodu.
"Co ludzie powiedzą" nadal żywe
Niegdyś na wsi ze względu na wspólną pracę w polu czy w domu, zatarła się granica między tym, co moje a nasze. Nawet moje pokolenie lat 90-tych ma z tym czasami problemy. Z jednej strony walczymy o prywatność, domagamy się jej wręcz, z drugiej nie potrafimy odciąć się od perypetii życiowych osób, które dobrze znamy.
Anonimowość nie ma tutaj racji bytu. Każde imię i nazwisko jest przynajmniej kojarzone - jeśli nie bezpośrednio to pośrednio przez znajomych znajomych. Dopowiadamy sobie to i owo, widząc czy słysząc skrawek sytuacji - tworząc z tego temat na owiane złą sławą wiejskie ploty. Ciążą niezamężnych panienek czy wyskokami młodocianych kawalerów żyje cała wioska ładnych parę miesięcy, dopóki sprawa nie ucichnie, bądź ktoś inny nie przejmie chuligańskiej pałeczki.
Za czasów szkoły średniej wiele razy złościłam się, gdy byłam informowana, że wróciłam do domu z zabawy o godzinie 3:27. Do tego samochód, który mnie odwoził miał podejrzaną, bo nietutejszą rejestrację. Brzmi groźnie? Śmiesznie? Rzekłabym "wiejsko" - ot tak po prostu, po naszemu. Wypominanie jednej kwestii sąsiadom, ciągnie za sobą lawinę nieprzyjemnych spraw, wyszukanych nawet sprzed kilku lat. Odbywa się to na zasadzie piłeczki ping-pongowej.
Często konflikt pradziadków ciągnie się niczym smród po gaciach w kilku następnych pokoleniach. Jeśli w konflikcie sąsiadów dojdzie do zbyt ostrych przepychanek słownych bądź, nie daj Bóg, do akcji wkroczy siła mięśni rąk czy nóg - nie ma szans, by po latach wnuczki tych osób dziergały razem serwetki czy wypiły razem jakikolwiek trunek. Choć zaznaczyć trzeba, że nawet zwaśnione rody znają granicę awanturniczej przyzwoitości. Nawet najbardziej znienawidzony sąsiad widząc, iż na polu strony przeciwnej ocieliła się krowa, idzie do nich z zaciśniętymi pięściami, by przez zęby wycedzić, że muszą jechać po cielaka. W takich przypadkach nie chodzi bowiem o przyczynę kłótni, ale o wyższe dobro.
"Nowoprzybylscy" są poddawani solidnemu prześwietleniu, by było wiadomo z kim ma się do czynienia. Żyjemy problemami innych, chcemy coś wiedzieć o ich życiu. Nieraz przekraczamy granice przyzwoitości. "Somsiedzi" - tak dziś określa się osoby zza płotu, którzy lubią utrudniać nam życie. Zdawałoby się, że to problem tylko ludzi wsi, jednak nic bardziej mylnego. Tutejsze ławeczki i płoty owiane złą sławą stały się symbolem plot. Wieś w takim plotkarskim wydaniu wkrada się jednak w każde środowisko społeczne. Niezależnie od tego czy ktoś jest lekarzem, sklepową czy grabarzem, jeśli tylko mocno się postara, może zostać "somsiadem" obdarzonym rentgenem moralnym w oczach. To nie miejsce, w jakim mieszkamy czy się obracamy jest wyznacznikiem naszego jestestwa. Nie jest to jednak takie oczywiste na pierwszy rzut oka. Dużo czasu potrzebowałam, by sobie to uświadomić. Prawdę mówiąc, uczę się tego do dziś.
Takich relacji jak na wsi, można tylko zazdrościć
Relacje to coś, co stanowi często różnicę pomiędzy tym, co na wsi i w mieście. Na wsi obowiązkiem każdego sąsiada jest uczestniczyć w uroczystościach pogrzebowych. Z każdego domu pojawiają się osoby, które przychodzą towarzyszyć rodzinie zmarłego w ostatnim pożegnaniu. To nasze tradycje - nasze wiejskie dobro. Chwila, gdy przestajemy być równi i równiejsi.
Do dziś mam przed oczami posępne miny rodziców, gdy zachorował sąsiad. Nawet do głowy by mi nie przyszło stwierdzić, że to "tylko" sąsiad. Gdy nadszedł dzień, gdy trzeba było się pożegnać, płakały całe rodziny. Wieś zalała się łzami. Niedowierzanie mieszało się z pełną mobilizacją, by sąsiadom ogarniętych żałobą nie zostawić samych, pomóc w polu. Kilka dni po pogrzebie zaszłam do sąsiadów pogrążonych w żałobie na tzw. herbatę. Pokazano mi wówczas wyrwaną w dniu pogrzebu kartkę z kalendarza. Na odwrocie było coś napisane: "Bliższy sąsiad jest lepszy niż dalecy krewni".
Idzie to też w drugą, bardziej radosną stronę. Jesteśmy na tyle zżyci, że zapraszamy siebie nawzajem na uroczystości dla nas ważne, związane z naszych szczęściem. Jesteśmy świadkami sąsiedzkich ślubów i uczestnikami wesel. Niejednokrotnie spotkałam się z przypadkami, gdzie zapraszano wszystkich mieszkańców wsi, bez wyjątku. Tak też było w momencie, gdy ja brałam ślub.
Na wsi zanim naszym problemem zainteresują się odpowiednie instytucje, na miejscu gdzie pojawia się problem, pierwsi są sąsiedzi. Szybsi niż policja, pomoc medyczna czy zastępy straży pożarnej. Dla niektórych może to się wydać śmieszne, ale w sytuacjach kryzysowych mieszkańcy wsi są niezastąpieni.
Widzę wady i zalety bycia tu gdzie jestem. Uśmiecham się do tych lepszych i gorszych stron wsi. Łatwo złoszczę się na ludzi, którzy nie rozumieją mojego wyboru. Kiedy trzeba krzyczę o tym co mnie boli. Jednak idąc przez wieś wdycham powietrze, które lubię najbardziej, podziwiam widoki cieszące mnie jak żadne inne. Jestem tu gdzie chcę być.
Karolina jest autorką bloga o życiu na wsi - jandrzejmamablog.pl/
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl