"Wyliczyłam, że zostało mi pięć lat życia" – wspomina Elżbieta Kozik, prezes PARS-u
Październik jest miesiącem profilaktyki raka piersi. Z tej okazji rozmawiamy z Elżbietą Kozik, prezes stowarzyszenia Polskie Amazonki Ruch Społeczny, którą za działalność społeczną uhonorowano najwyższym odznaczeniem amazońskim: Złotym Łukiem Amazonek, a za zasługi dla Warszawy wręczono medal.
Moja historia zaczęła się nietypowo
To było 30 lat temu, pracowałam jako ekonomistka w dużej firmie. Pewnego dnia zjawił się u nas profesor onkologii, szef Polskiej Fundacji Europejskiej Szkoły Onkologii. Wpadliśmy na siebie na korytarzu. Chciał namówić nas na badania mammograficzne. Wtedy o raku piersi nie wiedziałam nic. Ale kiedy usłyszałam słowa: "badania, profilaktyka", doszłam do wniosku, że warto się tym zainteresować.
Akurat zbliżał się marzec, kiedy to, jak dawniej bywało, firma wręczała paniom czekoladki, kwiatki, rajstopy. Zaproponowałam zarządowi, że może zmienimy zwyczaje i zamiast kwiatka zafundujemy pracownicom badania mammograficzne. Zarząd się zgodził, podpisaliśmy z fundacją umowę i badania ruszyły.
Natrafiałam wtedy na różne informacje z pisemek, w których pisano, że mammografia szkodzi, że to niepotrzebne naświetlanie. Tłumaczyłam wtedy paniom, że owszem, firma stwarza możliwość przeprowadzenia badań, ale przymusu nie ma – kto się boi, nie musi w tym uczestniczyć. Coś się jednak zmieniło, bo gdy w następnym roku zbliżał się marzec, kobiety przychodziły do mnie i pytały o badania. Z czasem dołączyliśmy do tego również cytologię i stało się tradycją, że co roku 8 marca organizowaliśmy dla pań profilaktyczne badania.
Wtedy w ogóle nie myślałam o sobie, tymczasem pierwszą osobą, która po pięciu latach badań została zdiagnozowana, byłam ja.
Miałam 55 lat, był rok 1995
Moja ówczesna wiedza w tym temacie ograniczała się do tego, że to choroba śmiertelna, więc potraktowałam to jak wyrok. Lekarka, pod której skrzydła trafiłam – przyjaźnimy się do dziś – bezpardonowo oznajmiła mi, że mam raka, po czym wbiła igłę w guz i powiedziała, że wynik będzie za 3 tygodnie. Kiedy szłam go odebrać, to już wiedziałam, że to rak, choć nie miałam żadnych objawów. Jedynie, jak sobie myślę o tym z perspektywy lat, to pojawiło się u mnie zmęczenie, ale przecież mogło ono wynikać z przekwitania. Gdy dostałam wynik, nie było żadnego pocieszania, tylko sucha informacja, że mam czekać na wezwanie do szpitala.
Byłam wtedy w trudnym okresie, bo u mojego teścia 3 tygodnie wcześniej też zdiagnozowano raka, jednak jego stan był już tak ciężki, że od razu trafił do szpitala. Diagnozę dostałam w poniedziałek, a w uprzedni piątek go pochowaliśmy. Miałam więc w głowie tylko jedną myśl, że rak to choroba śmiertelna i bardzo szybko postępująca.
Kiedy czekałam na wezwanie do szpitala, to był najtrudniejszy okres w moim życiu. Byłam pewna, że już stamtąd nie wyjdę. Płakaliśmy z mężem, przekonani, że mnie nie uratują. Zaczęłam wtedy dostrzegać piękno natury – trwało lato – i myślałam: "Boże, nie jestem przygotowana, żeby się z tym wszystkim pożegnać".
Operacja przebiegła bez bólu i skutków ubocznych
Czułam się po niej dobrze. Sama utrata piersi nie była dla mnie ciosem, tłumaczyłam sobie, że mam już swoje lata.
W sali obok leżała kobieta, której córka była wykładowcą na Akademii Medycznej. Przyniosła do szpitala książkę dla lekarzy – to była książka medyczna o raku piersi, okrutna, bo niemająca na celu wspierania pacjentów. Lecz zamiast mnie obezwładnić, zaczęła dodawać mi wiary, nadziei. Niczym księgowa wyliczyłam, jakie mam szanse na życie. Wyszło mi, że pięć lat. "Pięć lat" – pomyślałam sobie – "to nie dwa tygodnie!". Chociaż i tak niewiele, bo miałam dużo do zrobienia, mnóstwo planów i pomysłów. Uznałam jednak, że dobre i to.
W szpitalu przyszła do mnie amazonka-ochotniczka, która zadziałała na mnie niekoniecznie dobrze, bo mówiła tylko, czego mi nie wolno. Nie mogłam nawet nosić torebki, a o uprawianiu działki, co uwielbiałam, nie było mowy! Ja się już wtedy zaczynałam gimnastykować, bo rehabilitantki orzekły, że nie mam żadnych dolegliwości, a tu nagle nic mi nie wolno?
Ale przyszła też do szpitala kobieta uśmiechnięta, wesoła. Puka do moich drzwi i mówi: "Ja tutaj tydzień temu leżałam, trzy dni temu wyszłam i dziś przyszłam tylko na ściągnięcie chłonki, ale czy mogłabym skorzystać z łazienki?". Powiedziała, że właśnie myła okna, zawieszała firanki, więc bardzo się śpieszy. Ja na to: "Jak to, pani jest tydzień po operacji, dopiero co pani wyszła ze szpitala i myje pani okna?!".
Zaczęłam analizować: "Przychodzi amazonka, według której nic mi nie wolno, a tu wpada kobieta tydzień po operacji i mówi, że myła okna i firanki zawieszała!". Spotkanie z nią dodało mi niesłychanego poweru. Do tego ta książka – poczułam się, że jestem panią siebie. Skończyło się myślenie, że odchodzę, a zaczęło, że muszę jak najszybciej wrócić do normalności.
Po operacji totalnie zmieniłam swoje życie
Szybko wróciłam do pracy. Wykupiłam w księgarni wszystko, co było dostępne na temat raka piersi. Za tym poszło właściwe odżywianie, bieganie, spacery, intensywnie uprawiałam gimnastykę. Zaczęłam czuć się jak młody bóg, nabrałam linii, ale coś mnie ciągle męczyło. Niby czułam się dobrze, a byłam jak gdyby nieszczęśliwa, choć nie widziałam powodu.
Po roku trzeba było zrobić mammografię kontrolną drugiej piersi. Wynik badań był dobry, aż tu nagle, kilka dni później, dostałam telefon z Centrum Onkologii. Dzwoniła nieznajoma lekarka, która stwierdziła, że wpadła jej w ręce fotografia moich piersi i chciałaby się ze mną zobaczyć.
Proszę sobie wyobrazić! Jakaś lekarka odnajduje moje zdjęcie, zdobywa do mnie telefon i jeszcze chce mnie zobaczyć. Ja od razu wiedziałam, że to rak. Pojechałam do niej. Robiono mi USG, podczas gdy dwie lekarki – ta, która napisała mi dobrą opinię oraz ta, która do mnie zadzwoniła – sprzeczały się nade mną. Jedna mówi, że to zwapnienie, druga, że rak i to w dodatku aktywny. A ja sobie pomyślałam: "A kłóćcie się, sprzeczajcie, przecież ja wiem, że to jest rak".
Znowu poszłam do swojej lekarki, która swoim zwyczajem wzięła igłę, wbiła ją w podejrzane miejsce i za 3 tygodnie miał być wynik. Oczywiście, to był rak, guz nawet większy niż w pierwszej piersi. Ale dzięki corocznym mammografiom byłam o tyle zabezpieczona, że nie był to stan bardzo zaawansowany. W przypadku pierwszej piersi guz miał 1 cm, wystarczyła operacja. W przypadku drugiej piersi sytuacja była gorsza, bo guz był większy i zajęty węzeł chłonny, więc prócz wycięcia musiałam dostawać leki.
Byłam jednak o tyle mądrzejsza i bardziej doświadczona, że umiałam o siebie zadbać, choć do pracy już nie wróciłam, bo firma wysłała mnie na rentę. Nie służyło to mojej psychice i bardzo mnie to obciążało, nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Ale wiedziałam, że będę żyła. Bo miałam już świadomość, że to nie jest tak, że rak od razu kosi. A czułam się na tyle silna, że niepracowanie i zajęcie się tylko domem były dla mnie niewyobrażalne.
Zapisałam się na warsztaty dotyczące radzenie sobie z własnym umysłem. Kosztowało to porządnie, ale muszę przyznać, że po tych warsztatach nie bałam się już trudnych sytuacji, wiedziałam, że sobie poradzę. W międzyczasie amazonki świętowały 10-lecie. Moja rehabilitantka powiedziała mi, że warto przyjść, na co jej odpowiedziałam, że już się zetknęłam z amazonkami i dziękuję. Ale ona odparła, że szykuje się wielka uroczystość, miały być kobiety z całej Polski.
To, co tam zobaczyłam, urzekło mnie i porwało
Pomyślałam sobie: "WOW, nie może mnie tu nie być, chcę być z nimi". Po uroczystości przyszłam do klubu warszawskiego przy Centrum Onkologii, który był kolebką tego ruchu. Przyszłam, patrzę, a… król jest nagi. Uroczystość uroczystością, a tutaj jakoś szaro i zwyczajnie, jedynie dwie kobiety były filarami ruchu i działały, można powiedzieć, na zewnątrz na zasadzie edukacji, zachęcały chore do zakładania klubów amazonek na terenie Polski, były to działania czysto spontaniczne, a nie formalne!
Trzeba było zacząć od początku. Tak mnie to wciągnęło, że zaczęłyśmy krok po kroku budować instytucję. Stworzyłyśmy statut, wystąpiłyśmy do KRS-u, zarejestrowałyśmy stowarzyszenie. Dwa lata później kilka klubów powołało komitet przekształceniowy i dokonało formalnego przekształcenia w Federację Stowarzyszeń Amazonek. Dałyśmy radę! Federacja Stowarzyszeń Amazonki działa do dziś i jest największą pacjencką organizacją.
Zawsze miałam ambicje, żeby pomagać. Chciałam, żeby amazonki miały własnych lekarzy, psychologów, rehabilitantki. To wszystko przychodziło niełatwo, ale się udawało. Jestem 25 lat po diagnozie, 15 lat pracowałam na rzecz kobiet z rakiem piersi, a od 10 na rzecz wszystkich chorych na raka. Żyję. I mam jeszcze wiele do zrobienia.