Blisko ludziMoje stany świadomości

Moje stany świadomości

Zatrudniłam asystentkę. Najpierw dostałam CV przyprawiające o zawrót głowy, a potem skojarzyłam nazwisko i nasze pierwsze spotkanie przed laty...

27.04.2010 | aktual.: 01.06.2010 12:08

Zatrudniłam asystentkę. Najpierw dostałam CV przyprawiające o zawrót głowy, a potem skojarzyłam nazwisko i nasze pierwsze spotkanie przed laty...

Dziewczyna, w moim ówczesnym stanie świadomości, skazana na sukces. No cóż, mój ówczesny stan był jednak pomimo zupełnej trzeźwości umysłu lekko nietrzeźwy. Żyłam sobie bowiem na wsi polskiej z wyboru i miłości do ciszy, określonego tempa i łatwej organizacji myśli. Na mojej wsi wszystko miało swój oczywisty czas i strukturę. Był wschód i zachód słońca, była pora siewu, wzrostu i żniw. Były plewy i plon dobry, a nawet zdarzał się doskonały. Była pora dnia i nocy i nawet jeżeli ta noc była twórcza, to i tak większość wsi poprawnie spała lub cieszyła się piegowatym niebem baraszkując przy otwartym szeroko oknie lub w dziurawej stodole.

Świadomość moja, ciut dziewicza i infantylna, nie wypływała z prostoty i ubóstwa, bo wieś, w której mieszkałam miała kilka niezłych "fur" i tzw. posesje, których niejeden mieszkaniec aglomeracji miejskiej mógł pozazdrościć. "Fury" nie woziły siana, były wyposażone w piękne alufelgi, co jako wrodzona "blachara" potrafię docenić. Wieś miała intelekt, świeże powietrze i kryształową wodę niezmąconą fekaliami, bo szambiarki przepisowo pozbywały się swoich zawartości. "Ordnung muss sein", jak mawiali Niemcy, którzy również tę wieś mniejszościowo zamieszkiwali w pełnej zgodzie z Wielkopolanami. Wieś stanowiliśmy także my, czyli kilku miłośników jej urody wyjątkowej, którzy jako ludzie dorośli i wychowani tu i tam często w tzw. wielkim świecie daliśmy nóżkę od tego właśnie świata.

Tak więc jako "wieśniaczka" z wyboru i zamiłowania, przesiąknięta małomiasteczkowym wychowaniem, z którego pochodziłam, naszpikowana ideałami porządnego uniwersytetu w poprawnej i uczciwej stolicy Wielkopolski byłam pewna (wtedy przed laty oczywiście), że w moim gabinecie znalazł się synonim sukcesu. Piękna, błyskotliwa, inteligentna, dobrze wykształcona i wychowana dziewczyna z dużym talentem. Obejrzałam wiele prac młodych projektantów byłam pewna, że ta dziewczyna ma to coś od Pana Boga - iskierkę, z której może być niezły ogień. I choć moja ocena była wysoka, to dziewczę poczuło się w międzyczasie niekompletnie i dało nóżkę kształcić się do niekwestionowanej stolicy mody - Paryża. Pomyślałam, że kolejna fajna osoba zaginie w akcji lub poszerzy szeregi wojsk do zadań specjalnych, tyle, że nie pod polskim sztandarem. Myliłam się. Po kilku latach w moim gabinecie stanęła ponownie. Z tarczą w ręku, jeszcze piękniejsza, dojrzalsza i jakby twardsza. W CV praktyka dość poważna w kilku czołowych domach mody,
brawurowa uczelnia, lista języków obcych i silna świadomość celu. Spojrzałam na tę dziewczynę ciut zaskoczona, że upiera się przy pracy na wsi z najbardziej kontrowersyjną osobą w tym kraju. Myślałam, że jeżeli ja jej nie zatrudnię, to znowu zwieje z Polski, która jak antybiotyku potrzebuje takich ludzi jak ona, a leczy się u szamanów, zaklinaczy baloników, węży itp. wynalazców.

Spojrzałam głęboko w zjawiskowo zielone oczy, regularne rysy twarzy klasycznej blondynki o charakterze ognistej brunetki i zapytałam, czy ma świadomość, że uroda, talent i kilka fakultetów w zestawieniu z Ewą Minge staną się wkrótce jej przekleństwem i powodem białych nocy. Uśmiechnęła się szelmowsko, bez cienia strachu i wątpliwości, że ten sposób na życie jest jej wymarzonym.

I choć moja świadomość przez te lata od naszego pierwszego spotkania porządnie wytrzeźwiała i zdążyłam zrozumieć, że najtrudniej jest tym, którzy mają to, czego inni poszukują latami. Zdążyłam zrozumieć, że cechy mojej asystentki nie są najbardziej poszukiwane i cenione, to wiem, że tylko z nimi tak naprawdę może osiągnąć trwały wymierny sukces. I choć moja wiejska świadomość przez te lata porządnie wytrzeźwiała, to po cichu cieszę się, że są jeszcze młodzi ludzie, którym sukces nie kojarzy się z przymusem ślizgania, czołgania, lizania itp. czynności gadów. Bo choć wmawia się, że najbardziej Polska kocha tych, którzy umierają, to jedynie żywi, silni i zbuntowani są w stanie ten kraj podnieść ciut ponad przeciętność wyleczyć z hołdu bylejakości i odtwórczości wszelakiej by wreszcie wymarzony miód w rzekach płynął.

Dodam wszystkim tym, którzy stoją właśnie przed lustrem robiąc rachunek sumienia, dyplomów i własnej wyobraźni, że niezbędne jest zaszczepić się przeciwko wściekliźnie. Odporność na ten rodzaj gryzienia w drodze na szczyt jest bowiem warunkiem przeżycia i osiągnięcia celu w poczuciu szczęścia, spełnienia i normalności.

POLECAMY:

Źródło artykułu:WP Kobieta
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (9)