Od zawsze inna. Choć była córką wielkiej Marii, twierdziła, że "nauka ją przeraża"
Ewa Curie do końca życia żyła w cieniu sławnych rodziców oraz siostry. Jako jedyna z rodziny nie odebrała nagrody Nobla, bowiem bardziej niż do nauki, ciągnęło ją do sztuki. Opinia innych zupełnie jej nie interesowała. To właśnie tego nauczyła się zresztą od matki.
22.09.2023 | aktual.: 28.09.2023 09:05
"Czy nie myli mnie pan aby z moją siostrą lub matką?" – odpowiadała z filuterną miną Ewa Curie dziennikarzom, którzy zwracali się do niej z pytaniem, jak to było odbierać Nobla. Cóż, żurnaliści mogli się lepiej przygotować do rozmowy, a sam wyraz jej twarzy powinien podpowiedzieć im, z kim mają do czynienia. Bo tylko Ewa, choć jako jedyna z całej rodziny nie stanęła na podium szwedzkiej akademii, potrafiła się uśmiechać...
Uważała się za "czarną owcą" w rodzinie
"Okryłam rodzinę hańbą" – powtarzała więc z promiennym uśmiechem. Jej siostra, szwagier i mąż odebrali nagrodę Nobla, matka nawet dwie, a ona mogła pochwalić się "tylko" nominacją do Pulitzera i National Book Award.
Niespecjalnie się tym jednak przejmowała. Była tym, kim chciała być, a opinia świata mało ją obchodziła. Tego nauczyła się od mamy. Od dziecka ciągnęło ją raczej ku muzyce i literaturze niż naukom ścisłym, od laboratorium wolała znienawidzone przez matkę i siostrę sale balowe. Rolę pomocnicy genialnej Marii, a potem jej równie genialnej następczyni, zostawiła starszej siostrze Irenie, uwielbiającej spędzać czas na eksperymentach w pracowni rodzicielki.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Podobno różnica między siostrami dawała się zauważyć nawet w ich podejściu do słodkości. Rozpromieniona Ewa pakowała do buzi na raz całe pudełko. Roztropna Irena chowała bombonierkę do szuflady i jadła jedną pralinkę dziennie. Ale Ewa nie uważała, że powinna przepraszać za swój apetyt i na szczęście nikt tego od niej nie wymagał.
Chociaż Maria Curie za żadne skarby świata nie pomalowałaby ust i wolałaby chyba odciąć sobie nogi, niż paradować na wysokich obcasach, nie zmuszała młodszej córki do zakładania habitu laborantki. Ona też, choć na swój surowy sposób, była pełna pasji. Gdy w 1906 r. Piotr Curie zginął w wypadku, zostawiając ją samą z dwiema córeczkami, jednym Noblem i naukową ambicją, nie zamierzała się poddać.
Zamiast zamknąć się w domu i wegetować jako uboga wdowa, czego oczekiwał od niej świat, podjęła wykłady Piotra na Sorbonie w tym miejscu, w którym on je przerwał. Musiała o to walczyć, ale zwycięstwo, choć przyniosło satysfakcję, miało też cenę.
"Banalne jest stwierdzenie, że nieszczęście zmienia człowieka na zawsze. Matka nie tylko przerodziła się z młodej szczęśliwej żony w niepocieszoną wdowę. Trzy słowa: 'Piotr nie żyje', uczyniły z niej na zawsze nieuleczalnie i żałośnie samotną kobietę" – napisze po latach Ewa w biografii matki.
Nie mówiła córkom, jak mają żyć
Mimo osobistej tragedii Maria starała się zapewnić córkom wszystko, co najlepsze. Czujnie wychwytywała ich talenty, rozbudzała zainteresowania, choćby miałaby to być gra na fortepianie, sam Paderewski stwierdził przecież, że Ewa ma zdolności.
Kupiła więc młodszej córce instrument, choć szczerze nienawidziła tego, że musi godzinami słuchać jej ćwiczeń. W rezultacie Maria i Irena coraz więcej czasu spędzały razem w laboratorium, a Ewa grała i uczyła się ojczystego języka, konwersując z polską gosposią.
Pierwszy raz dłużej przebywała z matką, gdy w 1921 roku we trzy – Maria, Irena i Ewa – ruszyły na objazd Ameryki. Maria zamierzała spożytkować sławę podwójnego Nobla, by namówić Amerykanów na finansowe wsparcie dla swoich badań. Nareszcie przydał się wdzięk i wrodzona towarzyska ogłada Ewy.
Amerykańska socjeta pokochała młodą mademoiselle, zawsze wystrojoną i elokwentną, Maria zaś był wdzięczna córce, że odciąga od niej chociaż trochę uwagi. "Dziewczyna z oczami błyszczącymi radem", jak nazywała ją prasa, także w Paryżu robiła furorę.
Wymieniano ją wśród najpiękniejszych i najlepiej ubranych panien dekady, co przyjmowała z wdziękiem, ale specjalnie jej na tym nie zależało. Miała większe ambicje, musiała tylko jeszcze ustalić, w jakiej dziedzinie.
Wiedziała już, że nie chce być pianistką, choć miała na koncie występy w całej Francji i w Belgii. Próbowała pisać recenzje muzyczne, ale to też nie było to. Zajęła się adaptowaniem broadwayowskich sztuk na potrzeby paryskich scen i szukała dalej.
Matka, jakiej nie znała
Przełom przyszedł dopiero, gdy po śmierci Marii na wywołaną zapewne promieniowaniem białaczkę (Ewa opiekowała się matką do końca) otrzymała propozycję napisania jej biografii. Po podróży nad Wisłę i zebraniu wywiadu wśród polskich krewnych zaszyła się w urokliwym Auteuil w południowej Francji. Tam, nad stertami dokumentów i listów poczyniła najpowszechniejsze z ludzkich odkryć – że tak naprawdę nigdy nie znała swojej matki.
Nie wszystkim jednak, czego się dowiedziała, podzieliła się z czytelnikami – później zarzucano jej, że zupełnie pominęła romans Marii z żonatym mężczyzną, który odbił się skandalem w całej Francji. Nieco wygładzony portret "Madame Curie", bo taki tytuł otrzymała książka, stał się bestsellerem, kanwą hollywoodzkiego filmu i lekturą obowiązkową dla każdej dziewczynki marzącej o naukowym sukcesie.
Reporterski dryg i towarzyskie obycie okazały się najważniejszymi z licznych talentów Ewy. Gdy w 1940 r. Francja upadła pod naporem Niemiec, przedostała się do Anglii, a dalej do USA, by działać na rzecz swojego kraju, choć władze z Vichy pozbawiły ją obywatelstwa.
Zjechała pół Stanów z cyklem wykładów na temat sytuacji w Europie, podkreślając rolę kobiet w wojennym wysiłku. Była najczystszym wcieleniem silnej, niezależnej paryżanki. Francuski szyk zawdzięczała projektantce Elsie Schiaparelli, która przyjrzawszy się uchodźczej garderobie Ewy, złapała się za głowę i dostarczyła odpowiednie ubrania w sam raz do kawiarni, schronu przeciwlotniczego czy… do Białego Domu, do którego została zaproszona.
Na wizycie u prezydenta USA się nie skończyło. W kolejnych, także powojennych latach odwiedziła północną Afrykę, Irak, Iran, Rosję, Indie, Birmę i Chiny, rozmawiając a to z Gandhim, a to z rosyjskimi robotnicami, z Czang Kaj-szekiem czy z chińskimi rikszarzami.
Jej ukazujące się w amerykańskiej prasie reportaże przedrukowywał "Przekrój". "Śmiertelnie zmęczona powlokłam się do pustej sali restauracyjnej. Dostałam kawałek wyschniętego, zimnego kurczaka. I po raz pierwszy od miesięcy zamówiłam szklankę wody sodowej z whisky. Doprawdy, potrzebowałam tego bardzo" – Curie nie bała się osobistych wtrętów.
Przypadek czy klątwa?
Po wojnie zdecydowała się na stałe zamieszkać w USA i tuż przed pięćdziesiątką stanęła wreszcie na ślubnym kobiercu. Wybrankiem został Henry Labouisse, ówczesny ambasador USA w Grecji, późniejszy dyrektor UNICEF-u.
Zabawne, że i tu nie uda jej się uciec od rodzinnej klątwy. Henry w 1965 r. w imieniu organizacji odbierze pokojową nagrodę Nobla. Ewa także miała w niej swój udział – nie na darmo nazywano ją "Pierwszą Damą UNICEF-u".
Z Labouissem zjeździła ponad setkę krajów, w tym najbiedniejsze zakątki świata, usiłując nieść pomoc dzieciom i nagłaśniać ich los. Na początku lat 60. zarządzała ramieniem organizacji Grecji, w której zakochała się od pierwszego wejrzenia.
Po śmierci Henry’ego w 1987 r. dzieliła swój czas między Nowy Jork, Paryż i Ateny, ale to USA uważała za swój dom. Choć nigdy nie miała własnych dzieci, córkę Henry’ego z pierwszego małżeństwa traktowała jak własną. Jej apartament na Manhattanie był ośrodkiem rodzinnego życia, z czworgiem wnucząt i jedenastką prawnucząt. Jako jedyna z pań Curie dożyła sędziwej starości – zmarła w 2007 r., w wieku 102 lat.