Ukraińcy chcą wracać do domu. Coraz więcej osób wyjeżdża z Polski
Na grupach poświęconych pomocy Ukraińcom zaczęły pojawiać się pełne bezsilności posty: "Nasi uchodźcy chcą wracać do Ukrainy. Proponujemy im pomoc i namawiamy, żeby zostali, ale nie chcą słuchać. Co robić?". W komentarzach można znaleźć różne podpowiedzi. Jedni sugerują rozmowę z psychologiem, inni proszą, by za wszelką cenę ich zatrzymać, a jeszcze inni mówią, żeby uszanować tę decyzję. Poprosiliśmy kilka osób, które zetknęły się z taką sytuacją, by opowiedziały nam swoją historię. Nie obyło się bez łez.
Od rozpoczęcia rosyjskiej inwazji na Ukrainę polsko-ukraińską granicę przekroczyło już ponad 1,7 mln uchodźców. Na reakcję Polaków nie trzeba było długo czekać. Takiego zrywu i solidarności z drugim człowiekiem dawno u nas nie było. Obywatele wzięli na swoje barki to, czym powinno się zająć państwo. Organizują transport, przyjmują uchodźców pod swój dach, załatwiają jedzenie, ubrania, leki czy zabawki.
A teraz niektórym z nich przyszło zmierzyć się z najtrudniejszym – musieli pożegnać "swoich Ukraińców", ludzi, którzy podjęli dramatyczną decyzję o powrocie do kraju objętego wojną. Spędza im to sen z powiek.
Czytaj także: Emocje wokół wojny w Ukrainie powoli stygną? "To naturalny proces oswajania się z sytuacją"
Zżerające poczucie winy i tęsknoty
Magda z Kubą przyjęli pod swój dach Ukrainkę z Odessy - Karinę. Jej towarzyszka podróży - Aliona, zamieszkała u teściowej Magdy. Kobiety całą drogę z dworca w Przemyślu do Łodzi przepłakały. Widać było, że wiele przeszły.
- Znajomi przywieźli do nas Karinę w nocy z 4 na 5 marca, wypiła herbatę i poszła spać. Kolejne trzy dni wyglądały tak samo: siedziała w pokoju, wychodziła tylko, żeby wziąć prysznic i po herbatę. Nie rozmawiała z nami, ale nie naciskaliśmy. Była ewidentnie w szoku, być może z początkami zespołu stresu pourazowego (PTSD) - opowiada Magda. - Martwiło mnie, że nie chce jeść, postanowiliśmy jednak dać jej czas. Kiedy pytałam, czy czegoś potrzebuje, mówiła, że wystarczy jej kawałek łóżka.
W poniedziałek 7 marca do Kariny dołączyła jej mama – Olga. Kobieta wzięła prysznic, wypiła herbatę i poszła spać.
- Do środy obie nie wychodziły z pokoju, poza chwilami na prysznic i herbatę. W środę wyszły na spacer, a wieczorem Karina poinformowała nas, że postanowiły wrócić do domu, do Odessy. Byliśmy w szoku! - nie ukrywa emocji Magda.
Zrobiła wszystko, co w jej mocy, by odwieść Ukrainki od tej decyzji. Zorganizowała spotkanie z Alioną i innymi znajomymi Kariny, zadzwoniła do jej ojca i babci, a także zaprosiła na rozmowę psycholożkę. Nikt nie był w stanie ich przekonać do zmiany planów.
Wieczorem Magdzie udało się namówić Karinę na pogaduchy przy winie. Olga była z nimi tylko chwilę, potem uciekła do pokoju. Wtedy Polka usłyszała całą prawdę.
- Karina zostawiła w Ukrainie tatę, babcię, siostrę z mężem i przyjaciół. A przede wszystkim - dom. Bała się powrotu, ale przyjaciele mówili jej, że w Odessie jest w miarę bezpiecznie. Miała ogromne poczucie winy, że ona jest tutaj bezpieczna, a tam jej najbliżsi żyją w ciągłym strachu. Nie potrafiła sobie poradzić z tymi emocjami. Próbowała nie płakać, była bardzo dzielna. Mówiła, że jak będzie trzeba, to pójdzie walczyć jak jej chłopak - opowiada drżącym głosem Magda.
Nie zostało im z Kubą nic innego, jak zaakceptować decyzję swoich gości. Przecież siłą nie mogli ich zatrzymać. W piątek 11 marca o świcie Magda ze łzami w oczach zrobiła kobietom kanapki na drogę i zaparzyła herbatę do termosu. Zapakowała im ciepły koc i różową poduszkę z lamą. Nie zapomniała o magnesie ze Stajnią Jednorożców, która w Łodzi Karinie najbardziej się podobała.
- Wyściskaliśmy się i obiecaliśmy sobie, że po wojnie Karina przyjedzie do nas w odwiedziny. A my dostaliśmy zaproszenie na wakacje do Odessy nad Morze Czarne. Pociąg odjechał, a ja znowu płakałam - wspomina Magda.
- Od tamtej pory codziennie zostawiam jej krótką wiadomość na Messengerze z pytaniem, czy jest bezpieczna, jak się czuje, i czy czegoś nie potrzebuje. Odpisuje mi, a ja się cieszę, bo to znak, że jeszcze żyje… - dodaje.
"Mamo, wracajmy, bo się powieszę"
Okoliczności powrotu Lidii do Ukrainy były o wiele bardziej dramatyczne. Kobieta przyjechała do Polski do pracy, którą zapewniła jej Anna. Z 12-letnim synem, bo bała się go zostawić w Ukrainie, gdy wybuchła wojna. Ale to nie Ukrainka podjęła decyzję o powrocie.
- Lidia ma trudną sytuację rodzinną. Powiedziałabym, że z granicy patologii. To bardzo fajna i mądra kobieta, która ma stereotypowo myślącego, 60-letniego męża i tak samo wychowanego syna. To oni wymusili na niej decyzję o powrocie. Mąż kazał jej wracać na wieś, do domu w Nowowołyńsku, bo zbliża się czas siewu i sadzenia - relacjonuje Anna.
- Nie mam prawa decydować za nią, ale kiedy oznajmiła, że wracają, zaproponowałam jej i synowi rozmowę z psychologiem. Reakcja chłopca była zaskakująca, powiedział: "Jesteś, mamo, głupia. Tata powiedział, że mamy wracać i ja chcę wracać. Inaczej się powieszę". Lidia rozpłakała się i podporządkowała synowi - dodaje ze smutkiem kobieta.
Anna nie miała wyjścia. Nie pozostało jej nic innego, jak zapewnić obojgu bezpieczny powrót do domu. Kupiła im bilety na autobus, zapewniła, że jej drzwi zawsze będą dla nich otwarte i życzyła powodzenia. Dojechali szczęśliwie do Nowowołyńska, ale Anna wciąż o nich myśli.
- Boję się o nich. Jestem zła na męża Lidii i wściekła na to dziecko. Uważam, że ojciec źle wychował syna, o czym świadczy sposób, w jaki odnosi się do matki. Ale rozumiem ją i wiem, że nie mam prawa oceniać jej decyzji - wyznaje.
"Wystarczy, że zamknę oczy i od razu widzę ich pod gruzami"
Dramatyczne rozstanie przeżyła również Justyna Wielkopolan, która kilka dni temu wsadziła do autobusu 33-letnią Ukrainkę z czteroletnim synem. Nie miała innego wyjścia. Ale tylko ona wie, ile łez w związku z tym wylała.
- Maria była u nas bardzo krótko, ale zdążyliśmy się zorientować, że wiele w życiu przeszła. Najpierw osiem lat starała się o dziecko, potem wybuchła wojna, a 1 marca mąż wyrzucił ją z domu w Iwano-Frankowsku. Nie wiedziała dlaczego, dopiero po tygodniu okazało się, że ma kochankę – opowiada Justyna.
- We wtorek 8 marca trafiła do nas, ale już w czwartek o 7 rano wykąpana i spakowana stanęła w drzwiach i powiedziała, że idzie na autobus, bo wraca do Ukrainy. Próbowaliśmy rozmawiać z nią, przekonywali ją też ludzie, którzy ją przywieźli, ale nie zmieniła decyzji. Mówiła, że tęskni za Ukrainą, że syn płacze za domem - dodaje.
Maria postanowiła wrócić do przyjaciół, którzy mieszkają pod Lwowem, około 100 km od granicy polsko-ukraińskiej. Uznała, że tam jest bezpiecznie.
- A teraz dostaję wiadomości, że tam, gdzie jest, słyszy, jak wyją syreny i wybuchają pociski. Wczoraj usłyszałam, że jej wioska została ostrzelana, a jakby tego było mało, oboje z synem są chorzy. Mówię jej, żeby wracała, ale ona nie chce. Czuję okropną bezsilność. Chciałabym jej pomóc, a nie mam jak - mówi, nie kryjąc emocji, Justyna. - Wystarczy, że zamknę oczy i od razu widzę ich pod gruzami. Martwimy się o nich.
Wystarczyło 45 minut znajomości, by polały się łzy
Rafał Łapiński od początku wojny pomaga, zapewniając transport uchodźcom. Wcześniej woził ludzi spod granicy do polskich miast, a teraz z dworca w Warszawie pod wskazany adres, głównie nocą.
Kilka dni temu trafił mu się kurs, którego nigdy nie zapomni. Spod Piaseczna wiózł na dworzec centralny w Warszawie młodą dziewczynę z dzieckiem, która planowała jechać do Wiednia, oraz jej mamę. Zamarł, gdy usłyszał, że starsza pani chce wrócić do Ukrainy.
- Zapytałem ją, dlaczego wraca, skoro wciąż tam jest niebezpiecznie. Powiedziała, że w Białej Cerkwi pod Kijowem zostawiła rodzinę, o którą się martwi. Co gorsze, w Charkowie została jej druga córka, z którą od dwóch tygodni nie ma kontaktu, więc po prostu musi tam jechać. Nie było żadnej możliwości, by ją przekonać do zmiany decyzji - relacjonuje Rafał Łapiński.
Mężczyźnie wystarczyło 45 minut jazdy samochodem, by zżyć się ze swoimi nowymi znajomymi. Kiedy młodsza wsiadła do pociągu do Wiednia, pomógł jej matce poszukać transportu do Lwowa. A potem przyszła najtrudniejsza część - pożegnanie.
- Kilka godzin temu oglądałem wiadomości o kolejnych bombardowaniach, a teraz, mając te obrazy przed oczami, miałem je powiedzieć po prostu "do widzenia"? Nie byłem w stanie stamtąd odejść i ją zostawić. Wydusiłem z siebie "slava Ukraini", ona odpowiedziała "herojam slava" i się przytuliliśmy. Wtedy nie wytrzymałem i polały się łzy. Nie spodziewałem się po sobie takiej reakcji. Do dziś mamy kontakt, dzięki temu wiem, że wszystko u niej w porządku - przyznaje ze wzruszeniem Rafał.
***
W dniu 15 marca, kiedy powstawał artykuł, wszyscy jego bohaterowie, którzy wrócili na Ukrainę, byli cali i zdrowi.
Zapraszamy na grupę FB - #Wszechmocne. To tu będziemy informować na bieżąco o terminach webinarów, wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was! Chętnie poznamy wasze historie, podzielcie się nimi z nami i wyślijcie na adres: wszechmocna_to_ja@grupawp.pl.