Blisko ludziFabryka nowych obywateli

Fabryka nowych obywateli

Poród to jedno z najbardziej traumatycznych doświadczeń w moim życiu. Najbardziej pamiętam te straszne warunki. Dano mi do ubrania szary worek, który praktycznie odsłaniał mi pośladki. Wielkie sale, wszystkie rodzące obok siebie.

Fabryka nowych obywateli
Źródło zdjęć: © SPL/Eastnews

23.10.2013 | aktual.: 08.06.2018 14:46

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

- Poród to jedno z najbardziej traumatycznych doświadczeń w moim życiu. Do dziś pamiętam te straszne warunki. Dano mi do ubrania szary worek, który odsłaniał mi pośladki. Wielkie sale, wszystkie rodzące obok siebie. Ciągły krzyk. Kiedy bardzo mnie bolało, położna stwierdziła, że nie mam pojęcia, co to są skurcze i powinnam siedzieć cicho. Po porodzie od razu odebrano mi dziecko, ledwie udało mi się wyciągnąć informację o jego płci. Potem prawie nie widziałam synka, tylko w porach karmienia, które były wyznaczane przez położne. Nie chciał jeść, nie wiedziałam, co mam robić, nikt niczego mi nie tłumaczył. Te kilka dni ciągnęło się w nieskończoność, czułam się, jakbym spędziła tam rok – Katarzyna, 49 lat, rodziła w 1987 roku.

Miało być szybko i przyjemnie. Kilka telefonów, odwiedzin, wyciągnięcie ciekawostek od ludzi, którzy w tamtych czasach pracowali na porodówce i zajmowali się edukacją seksualną (jeżeli taka istniała). Jeszcze pod koniec PRL-u obowiązującym podręcznikiem dla położnych było „Położnictwo i ginekologia” Janusza Kicińskiego, wydane po raz drugi w 1977 roku przez Państwowy Zakład Wydawnictw Lekarskich. W rozdziale o badaniu ginekologicznym czytamy o specjalnych trąbkach do osłuchiwania tonów serca i metalowych urządzeniach mierzących szerokość miednicy – metody te, choć skuteczne, są teraz tak rzadko używane, że niektóre kobiety nigdy się z nimi nie spotkały. Ciężarnym doradza się nacieranie sutków spirytusem w celu ich „zahartowania”. Jest też dział „Antykoncepcja”, gdzie dowiadujemy się, że prezerwatywa „(...) stanowi dobry środek zapobiegający ciąży, który może być używany wielokrotnie pod warunkiem sprawdzenia szczelności. W tym celu nalewa się do niej wody po stosunku, a następnie wyciera, talkuje, nawija na
plastikowy pierścień stanowiący oprawę prezerwatywy. Talk (…) powinien być zmyty przed stosunkiem, albowiem u niektórych kobiet wywoływać może przykre uczucie palenia w pochwie”.

Przecież większość z nas pamięta warunki panujące w PRL-u, a osoby, które wtedy rodziły, są w kwiecie wieku. Tak samo jak położne i ginekolodzy pracujący w tamtych czasach. Któż nie chciałby powspominać dawnych dni, opowiedzieć o tym, jak wtedy wyglądały oddziały szpitalne?

Okazuje się, że opowiadają chętnie – ale tylko byłe położnice, teraz matki dorosłych dzieci. Położne natomiast uciekają od tematu. Nagle okazuje się, że osoby, zwykle chętne do dzielenia się swoim doświadczeniem, nie mają czasu ani ochoty na rozmowę, a w ogóle to nie chcą wypowiadać się w mediach. Ginekolodzy pytają, „co będą z tego mieli”. Jedna starsza położna, która chce zachować anonimowość, stwierdza, że nigdy nie będzie wspominać tamtych czasów, bo boi się, że za to, co się wtedy działo, trafi do piekła.

Dużo mówi się o tym, jak wyglądała gospodarka w czasach PRL-u, jakie były represje wobec ludności, jak toczyło się codzienne życie. Dlaczego więc większość osób boi się mówić o tym, w jakich warunkach na świat przychodziły dzieci? Co takiego działo się na oddziałach położniczych w PRL-u, że nikt nie chce o tym pamiętać?

Coraz bliżej standardów

- Rodziłam w 1986 roku. Na oddziale czułam się jak rzecz, która ma dostarczyć państwu nowego obywatela. Zabrano mi wszystko, nawet rzeczy, które usłyszałam, że mogę wnieść do szpitala. Personel odnosił się do mnie z rezerwą. Poród trwał 12 godzin. Odbył się na wielkiej sali, było tam jeszcze kilka rodzących. Pamiętam, że bałam się krzyczeć, żeby nie drażnić innych kobiet, które siedziały za parawanem – Krystyna, 53 lata.

W dzisiejszych czasach oddziały położniczo-noworodkowe wyglądają zupełnie inaczej niż w PRL-u. - Staramy się zapewnić rodzącym jak największą intymność – mówi Ewa Janiuk, położna, współzałożycielka i członek zarządu Polskiego Towarzystwa Położnych Oddział Wojewódzki w Opolu, propagatorka akcji „Rodzić po Ludzku”. - Jeżeli są do tego warunki, pozwala się osobie bliskiej towarzyszyć przy porodzie. Może to być członek rodziny, ale też ktoś wskazany przez rodzącą, np. przyjaciółka. Po porodzie młoda mama powinna trafić na oddział położniczo-noworodkowy. Kobieta może oczekiwać od personelu opieki, wsparcia laktacyjnego, ale też sprawdzenia jej stanu położniczego, stanu ogólnego, obserwowania zdrowia noworodka. Pomagamy jej we wszystkim tym, co jest związane z podejmowaniem nowej roli, roli matki.

Standardem w szpitalach jest system rooming-in. Polega na tym, że jeżeli nie ma przeciwwskazań, noworodek przebywa z mamą na jednej sali. - Uważamy, że matka z dzieckiem stanowią integralną całość – stwierdza Ewa Janiuk. - Dlatego, jeżeli tylko są możliwości zdrowotne, przebywają razem przez cały czas obecności w szpitalu (średnio 3 doby od porodu). To pomaga w nawiązaniu kontaktu, więzi. Jednak w ten sposób ogranicza się też możliwość zakażenia w trakcie wykonywania zabiegów przez osoby obce. Bo do tego może dojść, nawet jeżeli jest to personel medyczny.

Dowiadujemy się, że na oddziałach położniczo-noworodkowych istnieje możliwość odwiedzin – przez cały czas lub w określonych godzinach, w zależności od placówki.

- Oddziały położnicze złagodziły swoje oblicze – mówi dr n. med Tomasz Maciejewski, Kierownik Kliniki Ginekologii i Położnictwa Instytutu Matki i Dziecka w Warszawie. - Wystrój zbliża się do „normalnych” mieszkań, możliwe są odwiedziny bliskich i znajomych. Sam poród stał się bardziej naturalny. Kobieta może się poruszać, rodzić w dogodnej dla siebie pozycji w indywidualnym pokoju porodowym. Po porodzie matka przebywa z dzieckiem, karmi na żądanie. Sale są bardziej kameralne, wyposażone we własny węzeł sanitarny. Niestety wzrasta liczba cięć cesarskich, co może spowodować ponowną medykalizację i technicyzację oddziałów położniczych, zbliżając je charakterem do oddziałów chirurgicznych.

Specjaliści zaznaczają, że poszczególne szpitale różnią się między sobą. Niektóre są bardzo nowoczesne, inne wciąż jeszcze wymagają modernizacji. Zawsze dąży się jednak do zapewnienia rodzącej jak najlepszych warunków. Jednak jeszcze 25 lat temu nie myślano w takich kategoriach.

Dlaczego nikt nie pisze o położnictwie w PRL-u? Literatura na ten temat jest wyjątkowo uboga. Jednym z nielicznych stosunkowo łatwo dostępnych opracowań jest książka pod redakcją profesora Marcina Kuli „Kłopoty z seksem w PRL”. W rozdziale o dużo mówiącym tytule „Zakład produkcji dzieci” Agnieszka Wochna-Tymińska opisuje, jak wyglądał szpital pod koniec epoki PRL-u. Przeanalizowała listy młodych matek, które zostały napisane w 1993 roku, po ogłoszeniu konkursu „Złote bociany dla najlepszych szpitali”. 15 tysięcy opinii jest obecnie w posiadaniu Fundacji Rodzić po Ludzku w Warszawie. Badaczka wybrała losowo 100 tekstów, na podstawie których napisała swoją pracę.

Obraz wyłaniający się z opinii kobiet wprawia w osłupienie. Do tego stopnia, że profesor Marcin Kula zabronił czytania tego ustępu swojej córce, która w czasie powstawania publikacji była w ciąży. Badacze wprost porównują to, co się wtedy działo, do warunków panujących w obozach koncentracyjnych.

Zakład produkcji dzieci

- Kto tego nie przeżył, nigdy nie zrozumie. To było najgorszych kilka dni w moim życiu. A przecież powinny być najpiękniejsze, przecież wtedy przyszedł na świat mój synek. Położne ciągle krzyczały, a ja nie wiedziałam, co robić. Po porodzie, długim i wyczerpującym, personel śmiał się ze mnie, że jestem taka porozrywana. Potem już nikt się mną nie interesował. Nie wiedziałam, jak nakarmić synka, nie chciał ssać. Nikogo to nie obchodziło. Mąż widział swoje dziecko przez ten czas tylko raz, przez okno – Anna, 49 lat, rodziła w 1988 roku.

„Socjalistyczny szpital położniczy stał się swego rodzaju fabryką służącą produkcji nowych obywateli”, czytamy w książce „Kłopoty z seksem w PRL”. Określa się go wprost jako instytucję totalitarną. Upokorzenie i zgnębienie kobiet trwało tam od momentu wejścia na oddział aż do chwili, kiedy go opuszczały.

Potwierdzają to osoby, które w tamtym czasie zaczynały swoją karierę. - Położnictwo XX wieku kontynuowało tradycje wieku XIX – mówi dr n. med Tomasz Maciejewski. - Oddziały położnicze w Polsce były zamknięte, nie miał do nich wstępu nikt poza położnicami i personelem medycznym. Obawiano się infekcji. Kobiety w czasie porodu i w dniach po nim (5 dni po porodzie drogami natury i 10 po cięciu cesarskim) były odcięte od swoich rodzin. W wieloosobowych salach położnice przebywały bez dzieci – te dowożono do matek z oddziałów noworodkowych na karmienie w ściśle określonych godzinach. Tylko w niektórych szpitalach stosowany był system rooming-in. Porody odbywały się w salach wieloosobowych, podzielonych parawanami. Przez cały czas porodu kobieta leżała, nie pozwalano jej chodzić nawet do toalety.

- Zaczynałam pracę w 1985 roku. W tych czasach uznawano, że największym fachowcem do tego, jak powinno się rodzić, co powinno się robić, jest personel medyczny, który stoi u boku łóżka i dyryguje rodzącą – mówi Ewa Janiuk. - Teraz wiemy już na pewno, że największym fachowcem w rodzeniu, tak jak to było setki lat temu, jest kobieta, a nie położne. Powinno się jej zostawić jak największą swobodę. Natomiast te zaszłości kilkudziesięciu lat są niestety trudne do wypompowania.

Na porodówce

Co działo się na oddziałach położniczych? Kobieta, która zbliżała się do porodu, czyli najważniejszego i najbardziej intymnego wydarzenia w życiu, przed zgłoszeniem się na oddział musiała na kilka dni pożegnać się z bliskimi. „Mąż po zabraniu moich rzeczy nie był już wpuszczany”, „rozdzielają nas jak w obozie” (cytaty w cudzysłowie pochodzą z książki „Kłopoty z seksem w PRL”, rozdział Agnieszki Wochny-Tymińskiej „Zakład produkcji dzieci”. Stanowią fragmenty listów młodych matek). Rodząca musiała pozbyć się większości osobistych przedmiotów. Przy czym selekcja była tutaj dość przypadkowa i zależała w dużej mierze od fanaberii położnej. Większości kobiet pozwalano zachować jedynie przybory toaletowe i pieniądze.

Ciężarna nie miała prawa wejść na oddział w swojej „cywilnej odzieży”. Dostawała „coś, co przypominało szary worek rozpruty u góry i wzdłuż, a co nazywało się koszulą, i tzw. szlafrok, porozrywany i cuchnący lizolem”.

- Ponieważ uznawano, że wszystko musi być jałowe, szpitalne, nie można było chodzić we własnym szlafroku – wspomina Ewa Janiuk. - W związku z tym kobiety dostawały koszulę w stylu „worek potworek”. Niezależnie od tego, czy miały 1,80 czy 1,60 m wzrostu, otrzymywały jeden rozmiar albo taki, jaki się trafił. Niektóre powłóczyły więc długimi rękawami, inne z kolei miały pośladki na wierzchu. Czuły się całkowicie skrępowane, ta sytuacja sprawiała kobietom olbrzymi dyskomfort.

Następnie przychodził czas na wywiad i inne specjalistyczne zabiegi – często nieprzyjemne i z przyczyn medycznych kompletnie nieuzasadnione, np. lewatywa i golenie okolic łonowych. Pacjentki opisują, że wielokrotnie odbywało się to w otoczeniu obcych osób i było upokarzające. „Odpowiadałam na pytania, siedząc w otwartej kabinie toalety i wypróżniając się po lewatywie”.

Nic dziwnego, że warunki w szpitalu przypominały kobietom obóz czy zakład karny. „W izbie przyjęć przechodziłam odprawę – jakbym szła do więzienia” - wspomina jedna z młodych matek. Inna opisuje: „Nasze dzieci były zakładnikami, musiałyśmy być posłuszne”. „Nigdy nie zapomnę tej nocy, kiedy wpadłam w tryby tej wylęgarni”.

- Kobieta była całkowicie odcięta od normalnego świata, od rzeczywistości. Właściwie pozbawiano ją człowieczeństwa – wspomina Ewa Janiuk. - To był naprawdę straszny czas pod tym względem. W tej chwili wiemy, że nie powinniśmy bać się naszych własnych, „rodzimych” bakterii. Największym zagrożeniem są właśnie drobnoustroje żyjące w szpitalu. Jeżeli tam cokolwiek przeżyje, to znaczy, że jest odporne na działanie wszelkich lamp bakteriobójczych, środków dezynfekcyjnych i antybiotyków.

Oddział

W szarej koszuli, obdarta z poczucia godności, ciężarna trafiała na oddział. Tutaj władzę sprawowały położne. - Miałyśmy nieporównywalnie większą samodzielność – wspomina Ewa Janiuk. - Czasami na dyżurze w ogóle nie było lekarzy. Wzywano ich w sytuacjach tego wymagających – tłumaczy. Dodaje jednak, że taki układ przynosił liczne korzyści położnicom. Kiedy na dyżurze nie było lekarzy, udawało się czasami ominąć nieludzkie regulaminy i np. wpuścić tatę na porodówkę, pozwolić na odwiedziny, przynieść dziecko do karmienia poza regulaminowym czasem.

Sala porodowa to „długi korytarz, łóżka oddzielone od siebie tylko murkami, wyglądało to jak publiczne prysznice bez drzwi”. Trafienie w takie miejsce i tak można było uważać za szczęście. Młode matki wspominały bowiem o gorszych warunkach: „w szeregu ustawionych łóżek porodowych leżało kilka kobiet w trakcie lub tuż po porodzie, z nogami na wędzidełkach, wszędzie czerwono”.

Ciężarne, jeżeli nie widziały, to przynajmniej słyszały porody innych kobiet: „byłyśmy przedzielone parawanami. Miałam wrażenie, że przeszkadzam sąsiadkom”.

Na oddziale można było zapomnieć o jakichkolwiek pozorach intymności. „W czasie porodu stale ktoś wchodził i gapił się. (…) Weszło trzech lekarzy-mężczyzn, a mi podłożono nocnik i kazano na łóżku sikać, a był to pokój pełen ludzi”. Jedna z kobiet stwierdziła: „(...) w końcu i tak człowiek jest jak przedmiot, więc cóż za różnica, czy trzeba się rozebrać przy jednym, czy przy 15-tu mężczyznach”.

Wiele kobiet opisuje wstrząsającą praktykę przywiązywania do łóżek. Ta uwłaczająca procedura polegała na tym, że w drugim etapie porodu unoszono i przypinano nogi rodzącej do specjalnych podpórek. „Znalazłam się w pozycji siedzącej. Na nogi naciągnięto mi pokrowce, przypięto paskami”. – Całe szczęście, nigdy czegoś takiego nie widziałam, nie byłam świadkiem – mówi Ewa Janiuk. - Wiem jednak, że przy niektórych porodach zabiegowych na fotelu ginekologicznym faktycznie były takie strzemiona, to fakt.

Co ciekawe, taki przymus fizyczny był przez kobiety traktowany jako coś, co po prostu musi się wydarzyć. Znacznie częściej narzekały na przemoc psychiczną.

Położnicom trudno było uzyskać jakiekolwiek informacje na temat stanu zdrowia swojego i noworodka. Przeważnie stawało się to możliwe tylko przez podsłuchanie tego, o czym mówi personel: „dowiedziałam się, że mam 1-2 cm rozwarcia (podsłuchałam)”. Radzono sobie zresztą w różny sposób: „karta leżała przy łóżku i gdy na sali zostałam tylko z tą rodzącą, pozwoliłam sobie na spojrzenie, co tam pisze”. Szokujący jest fakt, że kobiety czuły się winne tego, iż „nielegalnie” sprawdziły swój stan zdrowia.

Poród

Następuje wielka chwila – poród. Tutaj również nie ma miejsca na „improwizację”. Ekspertką od rodzenia jest położna i trzeba trzymać się jej zaleceń. Wydawała instrukcje: wdech, wydech, przeć. „Nie pozwolono mi chodzić i zmieniać pozycji. Lekarz przebił mi pęcherz płodowy i kazał podać środek na przyspieszenie porodu: tylko po co?”

Ewa Janiuk wspomina o dalszych konsekwencjach takiego postępowania. - Trudno było tak prowadzić poród, żeby obyło się bez nacięcia krocza. Wpajano nam, że chroni to przed późniejszymi konsekwencjami, takimi jak obniżanie się narządu rodnego, wysiłkowe nietrzymanie moczu, olbrzymie obrażenia. W tej chwili już wiemy, że jeżeli poród przebiega powoli, spokojnie, w pozycji pozwalającej na rozluźnienie, zmniejsza się ryzyko wszelkiego rodzaju uszkodzeń narządu rodnego i odległych konsekwencji. Nacięcie krocza i jego powolne gojenie się może być w przyszłości przyczyną problemów.

Równie wielką traumą dla kobiet było zaszywanie ran. Zabieg czasami odbywał się bez znieczulenia. Jedna z położnic wspomina: „nie byłam osobą, a podartym ubraniem”. Inna opisuje: „lekarka wykonuje to [czyszczenie macicy] strasznie niedelikatnie, z taką jakąś złością i nienawiścią, to samo podczas szycia. Tak mocno szarpie szwy (…) może jest na mnie zła, że się nie wyspała”.

Na oddziale raczej nie można było liczyć na współczucie czy łagodne traktowanie, szczególnie ze strony rzadko pojawiających się tam lekarzy. Młode mamy wspominały, że czuły się jak rzecz potrzebna do urodzenia dziecka. Jedna miała wrażenie, jakby jej „osoba zaczynała się i kończyła na kroczu”. Lekarz potrafił podejść do kobiety „z dymiącym carmenem w ręku”.

To jednak jeszcze nic. W skrajnych wypadkach personel bywał wyjątkowo nieprzyjemny. Jedną z form okazywania braku szacunku było mówienie do pacjentek per „ty”, co bolało szczególnie, kiedy lekarz zwracał się do pacjentki po chamsku: „co, pieprzyć się chciałaś, a rodzić nie umiesz?” albo „ty kurwo z mężem to potrafisz spać, a teraz drzesz mordę?!!!” Takie traktowanie nie jest opisywane jako dominujące na salach porodowych. Niemniej według badaczy wpisywało się w swego rodzaju standard zachowań lekarzy jako wyjątkowo skrajna forma.

Pierwsze chwile z dzieckiem

Czy po porodzie w końcu następowała wymarzona chwila, w której kobieta mogła przytulić swoje dziecko? Nic z tego. Noworodek od razu po urodzeniu był zabierany do mierzenia, ważenia i innych zabiegów. Matki widziały go tylko z daleka. „Dziecko zobaczyłam dopiero następnego dnia”, wspomina jedna z matek. Nasuwało to położnicom myśl, że ich pociecha jest własnością państwową.

- Przez wiele lat, kiedy zaczynałam pracować, uznawano, że dziecko w momencie rodzenia się nie czuje, jest jak pusta tablica. Dopiero potem zaczyna się uczyć – wspomina Ewa Janiuk. - Dzisiaj wiemy, że poród ma znaczący wpływ na całą przyszłość człowieka, że to jeden z najważniejszych momentów rozwojowych. Jednak wtedy uważano na przykład, że dzieci zaraz po porodzie powinny płakać. Już nie za moich czasów, ale odrobinę wcześniej, zaledwie kilka lat przed tym, jak zaczęłam pracę, po urodzeniu chwytano dzieci za nóżki, odwracano głową w dół i dawano im klapsa, żeby się darły.

- Standardem była praktyka dość szybkiego odpępniania i zabierania od mamy – dodaje położna. - Kobieta właściwie po raz pierwszy i jedyny widziała swoją pociechę rozebraną, nagusieńką, tuż po narodzinach. Położne pokazywały jej malucha, mówiły coś w stylu: „o, chłopczyk, ślicznie, nóżki, rączki, paluszki są”. Następnie dziecko zabierane było do wykąpania i na inne zabiegi. Potem pakowano je w bardzo przylegający becik. Dzieciaki przypominały naleśniki z wkładem mięsnym. Nie potrafię tego inaczej określić. I praktycznie od tego momentu do czasu wyjścia ze szpitala mama nie miała nawet okazji dotknąć rączek, nóżek. Dlaczego? Bo taki panował regulamin, poza tym widząc zwyczaje i to, co się działo na oddziale, po prostu obawiały się czegoś takiego zrobić.

Po porodzie właściwie przestawano interesować się ciężarną. „Dziecko oddzielnie, dym papierosów w toaletach i łazienkach, ciągły brak dziecka”. Nikt nie kwapił się, żeby wyjaśnić młodej mamie, jak ma wyglądać opieka nad noworodkiem. „Nie mówiono nam o pielęgnacji i karmieniu dziecka”. „Nie umiałam jej nakarmić (…), było mi wstyd, że nie umiem sobie poradzić. Bałam się godzin karmienia”.

Kobiety mogły bowiem przytulić i nakarmić swoją pociechę tylko w ściśle określonych porach. Powodowało to, że dzieci często w godzinach karmienia spały. Budziły się za to wtedy, kiedy nie miały już możliwości otrzymania pokarmu od matki, wówczas położne dokarmiały je z butelki. „Prosiłam o przyniesienie dziecka, gdy zgłodnieje, abym mogła sama je nakarmić. Słyszałam odpowiedź: no nie wiem, zobaczymy”.

W niektórych szpitalach dodatkowo pogłębiano uczucie „odczłowieczenia” u kobiet. „Mój syn miał numer 11. Pielęgniarka stawała w drzwiach i wywoływała numer, a każda z matek podnosiła rękę, po czym zawiniątko lądowało w jej łóżku”.

Kobiety leżały na zbiorowych salach. „Poranne trzaskanie drzwiami, blask górnego światła, termometr wsuwany pod pachę, trzaskające wiadrami sprzątaczki (…) i te ciepłe kaloryfery. Byłyśmy zlane potem” - opisuje jedna z położnic.

Co ciekawe, panie nie zwracały uwagi na takie „błahostki” jak na przykład niedostatek środków higienicznych, które trzeba było przywieźć ze sobą na oddział. Nawet brak papieru toaletowego jedna z kobiet przyjęła ze zrozumieniem, bo w końcu „szpitala nie stać”.

Niektóre panie opisują naprawdę traumatyczne doświadczenia: „moje dziecko płakało od 10-tej wieczorem do 6-tej rano, bez przerwy, a ja patrzyłam na to przywiązana do łóżka plastikowym wężykiem kroplówki”.

W takich okolicznościach nawet najdrobniejsze gesty zrozumienia ze strony personelu urastały do wielkiego wydarzenia: „raz zdarzyło się, że pielęgniarka pozwoliła (…) nakarmić dziecko do syta”.

W tych trudnych chwilach kobieta była praktycznie całkowicie odcięta od rodziny. „Mąż swoje dziecko zobaczył zza zamkniętego okna na drugim piętrze (…). Trzymałam Kasię przy sobie, jak w zakładzie zamkniętym”. Szpital w Krakowie oferował jako jedyną formę kontaktu z bliskimi „wielkie szklane szyby, a po ich obu stronach słuchawki (…). Nic nie było słychać. Krzyczymy do siebie przez szybę”. Inna kobieta opisuje „okienko 0,5 x 0,5, przez które rozmawiało się z osobą odwiedzającą i do którego ustawiały się dwie kolejki: po jednej stronie mężowie, po drugiej żony po porodzie”.

Kobiety zwykle zostawały na oddziale ok. 5 dni po rozwiązaniu. Jedna z nich wspomina moment wyjścia ze szpitala jako „najpiękniejszy dzień w (…) życiu. Czułam się, jak gdybym była tam 2 lata a nie tydzień”.

Zmiany

Nic dziwnego, że wiele osób stara się zapomnieć o tym, co działo się na oddziałach położniczych jeszcze kilkanaście lat temu. Teraz chyba nikt nie odważyłby się na takie traktowanie pacjentki. W służbie zdrowia bardzo widać wpływ zmian ustrojowych. Obecnie rodząca może wybrać, w którym szpitalu chce rodzić. Oczekuje najlepszego traktowania i najwyższej jakości opieki medycznej.

- Od połowy lat 90. sytuacja w szpitalach zaczęła się zmieniać – mówi Tomasz Maciejewski. - Oddziały „otwierały się”, dwa razy w tygodniu możliwe były odwiedziny. Zaczęto też skracać pobyt matek i dzieci w placówce.

Potwierdza to położna Ewa Janiuk. - Kiedy nasz smętny PRL się skończył, na początku lat 90., zaczęto mówić o prawach pacjenta. Wtedy też rosła świadomość społeczna. Okazało się, że jest możliwość postawienia się, że nie musimy być poddawani obróbce jak na taśmie produkcyjnej. Na rynku pojawiła się literatura, w której autorzy przekonywali, że dziecko to też człowiek, ma odczucia, reaguje na określone rzeczy: np. „Odrodzone narodziny” Michel Odent, „Narodziny bez przemocy” Frederick Leboyer. Dużo pomogła też Fundacja Rodzić po Ludzku. To stowarzyszenie powstało z inicjatywy samych rodziców, którzy zaczęli buntować się i wyszukiwać wyniki badań świadczące o tym, że PRL-owskie procedury nie są dobre ani dla kobiet, ani dla dzieci, ani nawet dla personelu. To był czas zmian.

Ewa Janiuk zaznacza jednak, że wciąż nie jest idealnie, a poszczególne szpitale w różnym stopniu dostosowują się do nowych standardów położnictwa. - Nie można uogólniać. Część podmiotów leczniczych zrobiło bardzo wielki krok do przodu. Niestety duża liczba szpitali tkwi jeszcze w tym zaścianku sprzed 25 lat.

Trzeba pamiętać i mówić o tym, co działo się jeszcze kilkanaście lat temu. Nie można nie doceniać tego, co udało się wypracować rodzicom i szpitalom od czasu zmiany ustroju. Zawsze na pierwszym miejscu powinno się stawiać dobro kobiety i dziecka, a nie wygodę personelu szpitalnego. Pamiętajmy też, że jeżeli coś nas zaniepokoi lub czujemy, że opieka medyczna w danej placówce nie jest wystarczająca, mamy prawo i powinniśmy o tym mówić.

Tekst: Sylwia Rost

(sr/mtr), kobieta.wp.pl

POLECAMY:

historiaporódsylwia rost
Komentarze (1093)