Blisko ludziPolski to jeden z najtrudniejszych języków świata. Ci ludzie uczą się go od lat, bezskutecznie

Polski to jeden z najtrudniejszych języków świata. Ci ludzie uczą się go od lat, bezskutecznie

Polski to jeden z najtrudniejszych języków świata. Ci ludzie uczą się go od lat, bezskutecznie
Źródło zdjęć: © PAP | Tomasz Waszczuk
Helena Łygas
13.06.2018 17:12, aktualizacja: 16.06.2018 14:07

Narzekamy na Ukraińców i Hindusów, którzy często nie znają polskiego. Zarzucamy im lenistwo i brak chęci do nauki. Tymczasem polski należy do najtrudniejszych języków świata. Nawet ci, którzy nad Wisłą mieszkają od lat, mają z nim problem.

Rano mam "polaka"

W prestiżowej warszawskiej szkole językowej dla obcokrajowców panuje luźna atmosfera. Dziewczyny porównują pedicure, na stole sękacz, przywieziony przez jedną z lektorek z weekendu na Podlasiu. Za kwadrans zaczyna się lekcja polskiego dla początkujących.

Pomieszczenie wygląda jak połączenie sali akademickiej z przedszkolem dla dorosłych. Do tablicy korkowej przypięto pinezkami prace kursantów. Z kolorowych brystoli można dowiedzieć się, że uczą się tu Japonka Yuki - doktor biologii, 31-letni Meksykanin ze szwedzkimi korzeniami, który zwariował z miłości do pewnej Polki i dyrektor, którego firma przeniosła do Warszawy z Bangkoku.

To prywatna szkoła języka polskiego "Klub Dialogu". Za dwumiesięczny kurs w czteroosobowej grupie trzeba zapłacić tu około 800 złotych, w 2-osobowej – już 1200. Godzinna lekcja indywidualna kosztuje 100 złotych. Swoim pracownikom naukę opłacają tu międzynarodowe korporacje i ambasady.

Poloniści wymiękają

Zajęcia prowadzi Ania. Ma 30 lat, jako lektorka języka polskiego pracuje od dwóch. Konikiem Ani jest przygotowywanie własnych materiałów. Klasycznych "kserówek" z ćwiczeniami, krzyżówek, gier. Potrafi siedzieć do 2.00 w nocy i wycinać rozsypywanki ze słów, jeśli akurat wpadnie na pomysł, który pomoże danej osobie zrozumieć zawiłości polskiej gramatyki. Na dzisiejszą lekcję też przyniosła stertę własnych pomocy dydaktycznych.

Zajęcia zaczyna od sprawdzenia pracy domowej. Trzeba było własnymi słowami opisać wybrany program telewizyjny. Pierwsza swoje "wypracowanie" czyta dziewczyna z Litwy. Nazywa się Egli, potem wyjaśni mi, że jej imię znaczy "świerk". Następna jest Yael, zielonooka Żydówka po czterdziestce. Ma twardą wymowę charakterystyczną dla języków semickich. - "Mężczyźni" nie "meszczyzny" – poprawia ją cierpliwie Ania.

"Rodzina powinna być razem"

Yael przyjechała do Polski za mężem, który w ramach zawodowych obowiązków kursował między Warszawą, a Izraelem od 2002 roku. Od niespełna czterech lat mieszkają w przedwojennym domu na Sadybie z trojgiem dzieci.

Początki były straszne, najstarsza córka, wchodziła właśnie w okres dojrzewania i bardzo się buntowała. Nie chciała mieszkać w Polsce, błagała, żeby rodzice pozwolili zostać jej z dziadkami. Po przeprowadzce przez kilka tygodni nie odzywała się ani do matki ani do ojca.

W pierwszych miesiącach Yael potrafiła spędzić w markecie 3 godziny z komórką w dłoni, tłumacząc nazwy produktów i składników. Po polsku znała trzy słowa: "dziękuję", "dzień dobry" i "wódka". Kiedy zamawiała taksówkę, nie była w stanie wymówić nazw ulic inaczej niż z angielskiego. Oczywiście nikt jej nie rozumiał.

Zanim przyjechała do Warszawy, myślała, że polskiego nauczy się ot tak – słuchając, jak rozmawiają ludzie na ulicach i czasem włączając polską telewizję. Nic z tych rzeczy, po pół roku jedynym, co opanowała, były nazwy produktów spożywczych.

W Izraelu była wziętą projektantką wnętrz. W Polsce na spotkania z klientami musiała wynajmować tłumacza. Najczęściej nie był jednak potrzebny, wszystkie zgłaszające się do niej osoby świetnie znały angielski. Gorzej było z podwykonawcami. - Nie słuchali moich uwag, ignorowali mnie. Odkąd mówię po polsku, jest o wiele lepiej. Zagaduję ich, pytam o żony i dzieci. To pomaga. Chyba szanują to, że porwałam się na naukę polskiego – śmieje się projektantka.

Polscy Żydzi

Yael zdaje sobie sprawę, co mówi się i pisze o Izraelu w prawicowych mediach. Mimo to przez trzy lata, które spędziła w Polsce, nigdy nie spotkała się z antysemityzmem. Ludzi zwyczajnie interesuje jej pochodzenie, pytają, gdzie mieszkali jej przodkowie i ekscytują się, kiedy słyszą, że byli polskimi Żydami.

Dziadkowie Yael urodzili się w Warszawie, tutaj studiowali. Z Polski wygnały ich nastroje antyżydowskie lat 30. Ślub wzięli w Paryżu, skąd wyjechali na teren dzisiejszego Izraela. Zdążyli uciec z Europy zaledwie kilka miesięcy przed wybuchem wojny.

Yael po raz pierwszy przyjechała do Polski z wycieczką szkolną, gdy była w liceum. Pamięta, że babcia prosiła ją, żeby zrobiła dużo zdjęć w Warszawie. Po powrocie Yael poszła do niej z wywołanym filmem. Staruszka ożywiła się, szczególnie kiedy zobaczyła fotografię zrobioną na Krakowskim Przedmieściu w okolicach ulicy Koziej. Była w stanie szczegółowo odtworzyć topografię całej okolicy. Yael przypuszcza, że babcia musiała mieszkać gdzieś w pobliżu. "Albo może znała te okolice ze względu na Uniwersytet?" – zastanawia się głośno.

Podczas wycieczki, dwadzieścia kilka lat temu, język polski brzmiał dla Yael równie egzotycznie, co suahili. Pamięta, że koleżanki uważały, że ma okropne, syczące brzmienie. Jej się podobał. Nie przypuszczała, że kiedyś wróci do Warszawy, by wychowywać tu dzieci, a po nocach będzie zakuwała wyjątki deklinacji. Żałuje, że nie zna szczegółów polskiej przeszłości dziadków. Obydwoje już nie żyją.

Kluski śląskie i sękacze

Tematem lekcji są polskie potrawy. Dziewczyny znają pierogi, bigos i makowiec. Ania na ekranie netbooka pokazuje dziewczynom kartacze, cytrynówkę, rogale świętomarcińskie, mielone czy kaczkę w pomarańczach.

Po prezentacji cała grupa ma dopasować potrawy do regionu, z którego pochodzą i położyć karteczki w odpowiednich miejscach na mapie. Za poprawną odpowiedź są nagrody – krówki z Milanówka i śliwki w czekoladzie. Dobrze radzi sobie Koreanka Lan. Przyszła spóźniona ciskając nonszalancko na ziemię bordową torebkę Valentino ze złotymi ćwiekami. Do tej pory nie zabierała jeszcze głosu, co nie zmieni się do końca zajęć.

Dziewczyny największy problem mają z odmianą rzeczowników, z czasownikami radzą sobie o niebo lepiej. Od czasu do czasu któraś użyje znanego ze słyszenia imiesłowu. W tej materii mistrzami nie są przecież i Polacy. Zdaniem Ani największy problem obcokrajowcy mają z tym, by zrozumieć różnicę znaczeniową czasowników dokonanych i niedokonanych. W większości języków nie istnieje tak silne rozróżnienie. Trudność sprawiają także przyrostki. Choćby z takiego czasownika "myśleć" można zrobić: pomyśleć, wymyślić, zmyślić, przemyśleć, rozmyślać.

Polka z wyboru

Laura każde zdanie zaczyna od "myślę, że". Wydaje się znać polski znacznie lepiej od koleżanek z grupy. Jest drobniutka, włosy zaplecione w dwa warkocze, po kilka dziurek w każdym uchu. Początkowo biorę ją za nastolatkę wysłaną na kurs przez rodziców. Okazuje się, że ma 20 lat, a w Polsce mieszka od ponad dwóch. Deklaruje, że kocha polski, Polskę i Polaków. "I jeszcze chłodnik, bo jestem wegetarianką" – dodaje po namyśle. Miłość do zupy i kraju zaczęła się na południu Azji.

Jeszcze jako uczennica liceum w Manchesterze Laura marzyła, by pójść na studia medyczne. Może trochę dlatego, że jej mama chorowała na raka.

Postanowiła spędzić wakacje na wolontariacie w nepalskim szpitalu. Przez dwa miesiące miała - pod kierunkiem tamtejszych lekarzy - opiekować się chorymi, karmić ich, zmieniać opatrunki. Asystowała przy amputacji kończyn i przy legalnej w Nepalu aborcji. W tym samym czasie na wolontariacie przebywała grupa studentów medycyny z Polski. Laura bardzo się z nimi zaprzyjaźniła. Z wakacji wróciła zakochana w Pawle, kilka lat starszym od niej studencie z Bydgoszczy. Zostali parą.

Laura kończyła liceum, kiedy okazało się, że nowotwór jej mamy jest złośliwy, agonia trwała kilka miesięcy. Ojca praktycznie nie zna, nie utrzymywała z nim kontaktu. Po pogrzebie mamy Laura przyjechała więc do chłopaka, do Polski. Miała zostać tylko kilka miesięcy, ale została do tej pory, choć z chłopakiem w międzyczasie zerwała. Do Wielkiej Brytanii nie chce już wracać, niechętnie używa angielskiego. Woli, żebym powtarzała kilka razy poszczególne pytania, aż zrozumie, niż żebyśmy przeszły na angielski.

Po rozstaniu z Pawłem przeprowadziła się do Trójmiasta, gdzie studiowało kilka dziewczyn poznanych jeszcze w Nepalu, ale na Wybrzeżu trudno było jej znaleźć stałą pracę. Od roku mieszka w stolicy. W zamian za wikt i opierunek opiekuje się dwójką dzieci austriackich dyplomatów. W weekendy dorabia, dając lekcje angielskiego. Zapotrzebowanie na konwersacje z native speakerami jest w Warszawie spore. Od października chce studiować medycynę. Ma nadzieję dostać się na studia dzienne, choć wie, że może okazać się, że na to zna jeszcze za słabo język. Jej planem awaryjnym jest więc medycyna po angielsku.

Studia to nie jedyny powód, dla którego uczy się polskiego w każdej wolnej chwili. Stała się pasjonatką i to mimo że wcześniej nie interesowała się nawet językami obcymi ani podróżami. - Ludzie kochają włoski i francuski, ale polski jest dużo ciekawszy. Kojarzy się z dźwiękiem, który wydają liście, kiedy wieje wiatr. Trochę tak jakby mówiło się jakieś zaklęcie. Macie romantyczny język – tłumaczy Laura.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Źródło artykułu:WP Kobieta
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (17)
Zobacz także