Gwiazdy"Nic co ludzkie nie jest mi obce" czy "ludzie to zwierzęta"? Po co nam ginekologiczne ujęcia z porodów

"Nic co ludzkie nie jest mi obce" czy "ludzie to zwierzęta"? Po co nam ginekologiczne ujęcia z porodów

"Nic co ludzkie nie jest mi obce" czy "ludzie to zwierzęta"? Po co nam ginekologiczne ujęcia z porodów
Źródło zdjęć: © Forum
Helena Łygas
04.10.2018 16:00, aktualizacja: 04.10.2018 18:00

"Macierzyństwo to ściema" – napisała 12 lat temu Agnieszka Chylińska, oburzona, że nie miała pojęcia, jak "w realu" wygląda poród. Dziś młode kobiety o "realu" wiedzą więcej niż by chciały. Czasem tak dużo, że zniechęca je to do porodu. Lęk przed nim to już jednostka chorobowa.

Nigdy nie byłam z tych dziewczyn, które wzdrygają się na samo słowo "poród", panicznie boją się ciąży, a tematy okołodziecięce są u nich na cenzurowanym. Cieszyło mnie medialne odkłamywanie "cudu macierzyństwa", czy moda na naturalistyczne fotoreportaże z porodów.

O tym, że nacinanie krocza jest standardową procedurą porodową, dowiedziałam się mając 24 lata. Późno, ale lepiej później niż dopiero na porodówce. Nie byłam też szczególnie wdzięczna koleżankom-matkom za uświadomienie mi, że przed porodem warto zrobić lewatywę. Koniec końców wzruszyłam ramionami, godząc się raczej z myślą, że wszyscy jesteśmy zwierzętami niż z maksymą "nic, co ludzkie, nie jest mi obce".

Potem przeczytałam gdzieś o "Empowerment Birth Project". Inicjatywie Katie Vigos, położnej i mamy trójki dzieci, która postanowiła wziąć się za zmianę sposobu pokazywania porodów w mediach. "Świetny pomysł" – pomyślałam. Natychmiast polubiłam projekt Katie na Facebooku i zaobserwowałam go na Instagramie.

Vigos uważa, że matki i ich partnerzy wyobrażają sobie przychodzenie na świat dziecka jako proces sterylnie czysty. Kobieta leży w bieli, a różowy bobasek magicznie trafia po kilku godzinach na jej pierś. Przy takich oczekiwaniach rzeczywistość nie tyle zaskakuje, ile przeraża.

Projekt wystartował w 2014 roku i początkowo został zbanowany przez Instagram i Facebook jako "treści drastyczne". Blokadę cofnięto dzięki petycji podpisanej przez kilkadziesiąt tysięcy osób. Dziś na profilach projektu można zobaczyć kadry i krótkie nagrania z porodów. Większość z nich to ujęcia "ginekologiczne". W dużych zbliżeniach i bez filtrów tonujących kolory. Okazuje się jednak, że takie inicjatywy o szlachetnych założeniach, mogą bardziej zaszkodzić niż pomóc kobietom, które myślą o macierzyństwie.

Kilka dni temu w brytyjskich mediach rozgorzała dyskusja, czy media społecznościowe przyczyniają się do tokofobii – panicznego lęku przed ciążą, a zwłaszcza porodem. Psychologowie pracujący z takimi kobietami nie mają złudzeń. Im więcej treści przedstawiających poród jako "ból, krew i łzy", tym więcej dziewczyn przeraża perspektywa wydania na świat potomka siłami natury. Częściowo stąd bierze się rosnąca liczba cięć cesarskich, wykonywanych bez wskazań medycznych.

Fobia o której naszym babciom się nie śniło

Termin po raz pierwszy został użyty w 2000 roku na łamach "British Journal of Psychiatry". Występowała oczywiście wcześniej, jednak w mniejszym nasileniu. Według różnych wyliczeń dotyka od 6 do nawet 14 proc. kobiet w wieku brzydko zwanym "produkcyjnym". To tylko procent pań kwalifikujących się jako podręcznikowe tokofobiczki, bo według profesor Louise Kenny z Uniwersytetu w Liverpoolu, która bada zagadnienie, kobiet u których występuje część objawów lękowych jest dziś nawet około 30 procent i jest to odsetek rosnący.

Miewają one koszmary nocne związane z porodem, panicznie boją się zajść w ciążę. Nie tyle z niechęci do posiadania potomstwa, ile ze strachu przed rozwiązaniem. W skrajnych przypadkach unikają zbliżeń z partnerem, nie ufając antykoncepcji. Boją się bólu, komplikacji, a nawet śmierci przy porodzie.

Tokofobia należy do grupy fobii specyficznych, czyli wywoływanych przez zdarzenie lub bodziec. Nie można się z nią urodzić. Kilkanaście lat temu z jej powodu cierpiały głównie kobiety, które poroniły, były molestowane seksualnie lub też takie, w których rodzinie zdarzyły się przypadki śmierci podczas porodu.

Kobiety z tokofobią pomocy zaczynają szukać najczęściej dopiero, gdy są już w ciąży i poród wydaje się ponad ich siły. Oprócz psychoterapii i spotkań z położnymi stosuje się tzw. "stopniową ekspozycję". Przyszłe matki oglądają materiały z porodówki, rozmawiają z dziewczynami, które dopiero co urodziły. Nie są to nigdy obrazki bez kontekstu. Nikt też nie wrzuca ich na "głęboką wodę" zdjęć nacinanego krocza.

Chociaż nie przeprowadzono na ten temat (jeszcze!) żadnych badań, psychologowie zajmujący się zagadnieniem uważają, że wzrost liczby kobiet panicznie bojących się rodzić, odpowiadają częściowo relacje dostępne online. Wystarczy wpisać "trudny poród", a tsunami historii jak z horroru ścina z nóg.

Mimo wszystko dyskusja czy kobiety, które mają za sobą wyjątkowo złe doświadczenia okołoporodowe, powinny dzielić się nimi ze światem, zdaje się nieuprawniona. Dzięki takim historiom tysiące dziewczyn znajduje nawet nie tyle wsparcie, co przekonanie, że nie są same.

Bo co mogła pomyśleć o sobie młoda matka, dla której poród był traumatycznym przeżyciem, jeśli wszystkie kobiety w jej otoczeniu twierdziły, że poród jest "cudem narodzin" i "najpiękniejszą chwilą w życiu"?

"Dlaczego nikt mi nie powiedział o tym, że poród będzie potwornym cierpieniem, i że się będę wstydziła przeć, myśląc cały czas o tym, by nie narobić dziecku na głowę? Dlaczego darłam się wniebogłosy, tworząc najbardziej spontaniczny tekst nowej piosenki pod tytułem 'ja już k..wa nie mam siły', naczytawszy się wcześniej o fantastycznych znieczuleniach, technikach relaksacyjnych i innych takich?" – pisała Chylińska na łamach "Machiny".

Jej tekst oburzył opinię publiczną, ale jednocześnie stał się kamieniem milowym w mówieniu o ciąży w polskich mediach. Dziś podobnych głosów jest na pęczki. I to nawet na blogach parentingowych.

Przeczytaj także:

Dość #instaporodów

Przestałam obserwować "Empowerment Birth Project". Po dwóch miesiącach ujęć kobiecych kroczy nabrzmiałych od główek w mazi porodowej i krwawych filmików z pękającymi błonami płodowymi, wyskakujących między kadrami z wakacji, a butami miałam dość. A nawet więcej. Po raz pierwszy w życiu poród zaczął mnie przerażać. I to mimo że "Empowerment Birth Project" ma na celu "przypominać kobietom o ich sile" i "opowiadać historie, które leczą".

Początkowo pomyślałam, że to kwestia przyzwyczajenia – czy raczej jego braku. W końcu noworodek w mediach to raczej bajkowa postać z fotografii Anne Geddes niż walczący o wyswobodzenie się z krocza matki tułów.

Z czasem doszłam do wniosku, że do takich scenek rodzajowych trudno przywyknąć. W końcu obrzydzenie jest uczuciem na wskroś pierwotnym, włączającym się między innymi na widok wydzielin ciała. Miało chronić nas przed potencjalnymi zakażeniami. I choć przez ekran to niemożliwe, z reakcjami tego typu trudno walczyć. To nie są obrzydzane nam kulturowo włosy pod pachami, których brak jeszcze sto lat temu budził niepokój.

Dobrze wiedzieć zawczasu jak przebiega poród, że jest bolesny i może być bardzo długi. Wczytywanie się w horrory porodowe i wpatrywanie w krocza obcych kobiet celem "odnalezienia siły", wydaje mi się jednak chybionym pomysłem. Chcąc nie chcąc, nie powrócimy do czasów, kiedy ze śmiercią i narodzinami byliśmy za pan brat, bo do jednego i do drugiego dochodziło pod tym samym dachem, pod którym toczyło się życie rodzinne. Przestałam obserwować wszelkie profile pokazujące poród "w praktyce". Wystarczy rzetelna teoria, a praktyki każdy odbędzie sam.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Źródło artykułu:WP Kobieta
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (125)
Zobacz także